Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 18 września 2011

Deep Purple

Deep Purple - Shades Of Deep Purple
Parlophone PCS 7055 (UK)
1968
****
Rod Evans (vocals); Jon Lord (organ, vocals); Nick Simper (bass guitar); Ritchie Blackmore (guitar); Ian Paice (drums)
Engineer: Barry Ainsworth
Produced By: Derek Lawrence
Side A:
1.And The Address (Blackmore-Lord)
2.Hush (South)
3.One More Rainy Day (Lord-Evans)
4.Prelude: Happiness (Deep Purple)
I'm So Glad (James)
Side B:
1.Mandrake Root (Blackmore-Evans-Lord)
2.Help (Lennon-McCartney)
3.Love Help Me (Blackmore-Evans)
4.Hey Joe (Deep Purple)





Recenzja: Tylko Rock 6/1992
Autor: Grzesiek Kszczotek
Nie byłoby tej płyty, przynajmniej w takiej postaci, w jakiej znamy ją dziś. Nie byłoby jej, gdyby nie wydarzenie, które miejsce miało kilka miesięcy wcześniej, przed wydaniem Shades Of Deep Purple.
Amerykański kwartet Vanilla Fudge nagrał album, który dzisiaj należy już do kanonu muzyki rockowej, a wtedy, pod koniec lat sześdziesiątych, wywarł ogromny wpływ na młode zespoły. Mniej wtajemniczonym przypomnę tylko, że zawierał on prawie w całości, nowe, opracowane z wielkim rozmachem i fantazją wersje takich utworów, jak choćby You Keep Me Hanging On z repertuaru The Supremes, czy Eleanor Rigby i Ticket To Ride autorstwa The Beatles. Lord, Blackmore, Evans i pozostali koledzy z zespołu nie bardzo wiedząc, co chcieliby i co mogliby zagrać, podchwycili pomysł muzyków zza Oceanu i przedstawili kilka własnych wersji znanych już wcześniej przebojów. Jednym z takich utworów był Hush Joe Southa, który w lecie 1968 roku stał się dość popularny w Ameryce. We wrześniu w sklepach pojawił się ich pierwszy album Shades Of Deep Purple.
Jaka jest ta płyta? Charakteryzuje ją...niezdecydowanie. Muzycy, nie do końca przekonani, albo po prostu przestraszeni, nie byli w stanie popuścić wodzy fantazji i zrobić coś na miarę debiutu Vanilla Fudge. Lawirowali pomiędzy instrumentalnymi kompozycjami opartymi na mocnym riffie i żywym temacie melodycznym, granym na przemian przez gitarę i organy, a własnymi wersjami z repertuaru innych wykonawców. Najciekawiej wypadł w trochę, psychodelicznej interpretacji, z domieszką beatlesowskiego brzmienia wspomniany już wcześniej Hush. Bardzo interesująca jest również zupełnie odmienna od oryginału wersja Lennonowskiego Help. Monotonna, łagodnie potraktowana linia melodyczna na chwilę tylko - w środkowej części - zburzona została krótkimi improwizacjami Lorda i Blacmore'a. Również kompozycja Hey Joe, wylansowana przez Jemiego Hendrixa, obudowana instrumentalnym wstępem i zakończeniem z przewijającym motywem "hiszpańskim", wypada na korzyść zespołu. To plusy. Bez pomysłu natomiast potraktowano I'm So Glad z repertuaru Cream. Połączenie go w jedną całość z Prelude wypada nijako.
Najsłabszymi momentami na płycie są piosenki muzyków Deep Purple. One More Rainy Day oraz Love Help Me są nieciekawe i mało przekonywujące a przy tym jakby dryfujące ku muzyce pop. One More Rainy Day to prawie kalifornijskie brzmienie The Beach Boys.
Na deser zostawiłem sobie najważniejszy utwór tej płyty - Mandrake Root. Jest on najbliższy tego, co Deep Purple zaproponuje w całej okazałości dopiero na In Rock. Rozbudowana forma, zmiany tempa, rytmu, ciekawe rozwiązania aranżacyjne. Przejmowanie głównego tematu przez kolejne instrumenty. Rozwijanie go na krawędzi improwizacji. Wszystko to na skomplikowanym podkładzie perkusji. Zapowiedź przyszłego Deep Purple na razie dość mglista.
W Mandrake Root, And The Address i Hey Joe można zauważyć już nieśmiałe początki klarowania się stylu gry na gitarze Blackmore'a a na organach Lorda. Pierwszy, wzorując się szczególnie na Hendrixie, również korzystając z charakterystycznych "creamowskich" riffów proponuje grę bardziej wirtuozowską, pełną pasji i natchnienia. Jon Lord, z pewnością w tym czasie główna postać w zespole, rozwija swój trochę inny od Keitha Emersona styl gry na organach Hammonda. Bardziej łagodny, nie stawiający zbyt dużych wymagań technicznych - ma jednak niezaprzeczalny smak.
Nasze pierwsze płyty, były trzema najbardziej pogmatwanymi albumami , jakie kiedykolwiek słyszałem. Chcieliśmy być zespołem progresywnym, ale zupełnie nie wiedzieliśmy...jak to zrobić - powie po latach Lord.
Shades Of Deep Purple, zupełnie nie zauważona w Wielkiej Brytani, w Stanach osiągnęła spory sukces i doszła do 24 pozycji na liście najpopularniejszych płyt. Dopiero kilka tat później Machine Head poprawiło ten wynik.
Ale to nie jest wielka płyta. Nie był to też wzorzec, na którym warto było się opierać nagrywając kolejne. Choć tak się właśnie stało. I zarówno Book Of Taliesyn, jak i Deep Purple, powielają pomysły z Shades Of Deep Purple.


Deep Purple - The Book Of Taliesyn
Harvest 1C 062-04 000 (Germany)
1968
****
Rod Evans (vocals); Jon Lord (organ, vocals); Nic Simper (bass guitar); Ritchie Blackmore (guitar); Ian Paice (drums)
Engineer: Barry Ainsworth
Produced By: Derek Lawrence
Side One:
1.Listen, Learn, Read On (Blackmore-Lord-Evans)
2.Wring That Neck (Blackmore -Lord-Simper-Paice)
3.Kentucky Woman (Diamond)
4.(a) Exposition (Blackmore-Lord-Simper-Paice)
(b) We Can Work It Out (Lennon-McCartney)
Side Two:
1.Shield (Lord-Blackmore-Evans)
2.Anthem (Lord-Evans)
3.River Deep, Mountain High (Spector-Barry-Greenwich)







Recenzja: Tylko Rock 6/1992
Autor: Grzesiek Kszczotek
Scenariusz tej płyty jest prawie ten sam. Znowu znalazły sie na niej utwory wykonywane wcześniej przez innych. Były to Kentucky Woman Neila Diamonda, We Can Work It Out The Beatles oraz River Deep, Mountain High duetu Ike'a I Tiny Turnerów. Tym razem są on one...słabszą stroną płyty. Na dłużej w pamięci pozostaje jedynie We Can Work It Out, ale przede wszstkim ze względu na drugą, opracowaną z rozmachem część utworu.
Najważniejszą kompozycją jest instrumentalny Wring That Neck. Ponownie, jak w przypadku Mandrake Root, mamy tu coraz doskonalszy obraz przyszłego Deep Purple. Charakterystyczny, łatwo wpadający w ucho, grany unisono przez gitarę i organy, sześciodźwiękowy motyw, doskonale rozwinięty przez Blackmore'a w dalszej części, na chwilę tylko, umiejętnie przejęty przez Lorda. Kończy go... zgodnie z klasycznymi prawidłami krótka gitarowa kadencja. Wring That Neck to przeoczona perełka lat sześdziesiątych. Jeden z nielicznych wczesnych utworów Deep Purple wykonywanych przez zespół w późniejszych latach.
Exposition powiela pomysł Wring That Neck. Z tym, że tu rolę wiodącą pełnią organy Lorda, na parę chwil wyręczane przez gitarę Blackmore'a.
W bardzo ładnym, balladowym The Shield mamy natomiast zapowiedź najdziwniejszego obok Concerto For Group And Orchestra przedsięwzięcia Deep Purple, utworu April. Na chwilę pojawia się w nim... kwartet smyczkowy. Interesującym rozwinięciem kompozycji And The Address z pierwszego albumu jest Anthem, płynnie przechodzący w River Deep, Mountain High. Ciekawostką jest z pewnością pomysł wykorzystania motywu przypominającego wstęp z Also sprach Zarathustra Richarda Straussa.
Jednak płyta jako całość, poza tym, że bardziej wyważona, nie wnosi wiele nowego do wizerunku Deep Purple. Zaledwie w niewielkim stopniu rozwija pomysły z Shades Of...
W Stanach Book Of Taliesyn już takiej furory nie zrobiło. Choć 54 pozycja wśród najlepszych płyt to jeszcze nie tragedia. Rok później In Rock osiągnął zaledwie 143 miejsce...

Deep Purple - Deep Purple
Harvest 038-EVC-90 505
1969 (1976)
***
Rod Evans (vocals); Jon Lord (organ, vocals); Nic Simper (bass guitar); Ritchie Blackmore (guitar); Ian Paice (drums)
Engineer: Barry Ainsworth
Produced By: Derek Lawrence
Side One:
1.Chasing Shadows (Lord/Paice)
2.Blind (Lord)
3.Lalena* (Leitch)
4.a/Fault Line (Lord/Paice/Simper/Blackmore)
b/The Painter (Lord/Paice/Simper/Blackmore/Evans)
Side Two:
1.Why Didn't Rosemary (Lord/Paice/Simper/Blackmore/Evans)
2.Bird Has Flown (Lord/Evans/Blackmore)
3.April (Lord/Blackmore)





Recenzja: Tylko Rock 6/1992
Autor: Grzesiek Kszczotek
Piękna, liryczna ballada Lalena z repertuaru Donovana jest jedynym obcym utworem na tej płycie. Pozostałe są juz dziełem muzykow zespołu. Z wyjątkiem zamykającej album kompozycji April brak jednak utworu wybijającego się ponad przeciętność. Większość z nich to mocna, podająca rytm perkusja i silny, miarowy bas oraz melodia prowadzona na przemian przez głos, organy i gitarę. Do tego krótkie solo któregoś z instrumentalistów... i właściwie nic ponad to, co było już wcześniej.
Zupełnym zaskoczeniem jest natomiast dwunastominutowa suita April. Wdzięczna kompozycja Blackmore'a i Lorda jest wynikiem słabości tego drugiego do muzyki doby baroku. Składa sie z trzech części. Pierwszą rozpoczynają łagodne akordy organów Hammonda, a po chwili pojawiają sie bajeczne, delikatne dźwięki fortepianu i gitary. Później, z każdym kolejnym taktem troche ostrzejsze, przechodzą w długie tony, które ustępują na chwilę miejsca organom, a w końcu małej orkiestrze kameralnej (pojawia sie też partia chóru). Następuje najpiękniejsza część utworu. Temat, początkowo prowadzony przez obój, rozwijany przez kolejne grupy instrumentów, przetwarzany aż do momentu, gdy ponownie pojawia sie ściana dźwięku, zbudowana przez zespół o rockowym instrumentarium. Szkoda, że to tylko dwanaście minut...

Deep Purple/The Royal Philharmonic Orchestra - Concerto For Group And Orchestra
Harvest 5C 062-90749 (UK)
1970
**
Jon Lord (organist); Ritchie Blackmore (lead guitarist); Ian Paice (drummer); Roger Glover (bass guitarist); Ian Gillan (vocalist); Malcolm Arnold (conductor); Royal Philharmonic Orchestra
Producer: An Edwards Coletta Production
Engineers: Dave Siddle, Matrin Birch
Side 1:
1.First Movement (Lord)
2.Second Movement (Lord-Gillan)
Side 2:
1.Second Movement (Lord-Gillan)
2.Third Movement (Lord)







Deep Purple - In Rock
Harvest SHVL 777 (UK)
1970
****1/2
Jon Lord (keyboards); Ritchie Blackmore (guitar); Roger Glover (bass guitar); Ian Gillan (vocals); Ian Paice (drums)
Side 1:
1.Speed King
2.Blood Sucker
3.Child In Time
Side 2:
1.Flight Of The Rat
2.Into The Fire
3.Living Wreck
4.Hard Lovin' Man
Written: Lord-Blackmore-Gillan-Paice-Glover






Recenzja: Tylko Rock 6/1992
Autor: Wiesław Królikowski
Wspaniały album, którego nie wolno przeoczyć entuzjastom dzisiejszej muzyki - tak napisał po ukazaniu się tego longplaya recenzent "Melody Maker". W 1973 roku można było przeczytać na łamach "Rolling Stone", że niektórzy uważają tę płytę za heavymetalowe arcydzieło. Na pewno okazała się jedną z najważniejszych pozycji w historii brytyjskiego hard rocka. Została też natychmiast doceniona przez zachodnioeuropejskich słuchaczy: była pierwszą płytą Purple, która sprzedawała sie doskonale ( w Anglii znalazła się w pierwszej piątce najpopularniejszych albumów). Miałem okazję poznać ten longplay niemal na bieżąco i pamiętam, że robił niesamowite wrażenie. Właściwie nokautował. Także po latach może zafascynować. Pozostaje też jedną z najważniejszych pozycji w dorobku grupy. Może najważniejszą.
Muzycy Purple nie mieli co do tego wątpliwości. Ritchie Blacmore nawet stwierdził kiedyś, że In Rock było jakby pierwszy albumem jego zespołu. Wtórował mu Jon Lord, zwierzając sie na łamach "New Musical Express": To było dokładnie to, czego chcieliśmy. Ten popis możliwości drugiego składu, z Ianem Gillanem i Rogerem Gloverem, też był wyraźnym świadectwem artystycznej dojrzałości. Może dojrzałości w ogóle. W każdym razie Ian Paice zwierzył się po latach wysłannikowi "Q": Po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę, że odkryliśmy własną formułę.
In Rock to pierwsze potwierdzenie hardrockowej metamorfozy zespołu. Ale Deep Purple nie zerwało tu całkowicie z własną muzyczną przeszłością. Podeszło do ciężkiego rocka nie tracąc zmysłu melodycznego i nie wyrzekając się całkiem wcześniejszej erudycji. Z polotem i pomysłowo. Z upodobaniem do kontrastowych zmian dynamiki i aranżacji. Już przekonuje o tym Speed King, otwierający płytę. To prawdziwy kalejdoskop brzmień: jazgotliwy wstęp gitarowy ustępuje niby-barokowemu fragmentowi organowemu, po którym zaczyna sie rockowy galop z krzykliwym śpiewem Iana Gillana - zaś tę, właściwą część utworu, rozdziela instrumentalne intermedium, początkowo spokojnie i zgoła w innym klimacie... Wśród zespołowych kompozycji, które wypełniły ten longplay, nie brak też pozycji, o których charakterze decyduje typowo hardrockowa receptura: Into The Fire czy Living Wreck to ciężko brzmiące riffy przeplecione piosenkowymi fragmentami.
In Rock to dzieło pojętnych uczniów prokursorów najbardziej ostrego rocka. Wspomniany Speed King świadczy, że na Purple wywarł wpływ Arthur Brown ze swym Fire - zresztą chyba bratnia dusza ze względu na psychodeliczne powiązania. W Into The Fire słychać echa hendrixowskiej gitary, a początek Bloodsucker nie pozoztawia wątpliwości, że Deep Purple wzięło sobie do serca lekcję Heartbrakera z Led Zeppelin II. Ale te, dające sie wyłowić inspiracje nie narażają zespołu na zarzut wtórności. In Rock to - przede wszystkim - rzeczywiście narodziny oryginalnego stylu Purple. To już własne brzmienie grupy. Gitarowy styl Blackmore'a i organy Lorda decydują o odrębności zespołu. Ich wzajemne uzupełnianie się i ich partie solowe sprawiają, że nie sposób pomylić Purpurowego kwintetu z inną grupą. Także Gillan ze swym dużym głosem i bardzo ekspresyjnym śpiewem okazał się wyjątkowym wokalistą. Wymarzonym dla Purple. On Też sprawia, że przeszło 10 minutowy Child In Time - wywiedziony z tematu Bombay Callin It's A Beautiful Day i jakby będący niezbyt przemyślanym rozrachunkiem z wcześniejszym Deep Purple - przeradza się w przejmujące wyznanie. W coś, co dobrze uzupełnia hardrockowy repertuar longplaya.
Choć In Rock powstawało długo, po trochu jakby z oporami - od lata 1969 r. do lutego następnego roku - jest to dawką wyjątkowo żywiołowej muzyki. Co prawda Gillan wyśpiewuje niekiedy "zaangażowane" treści, które pasują do ówczesnych, hippisowskich czasów: jest tu miejsce na ponurą zadumę nad rozdzieranym wojnami światem (Child In Time). I na kpiny z wyzwolonego mieszczucha (Flight Of The Rat). Ale też grupa przekonuje, że można zadowolić się żartobliwym łączeniem słów z rock'n'rollowych standardów (Speed King) albo typowym dla bluesa wątkiem złej miłości (Bloodsucker). Jak to po prostu bywa w rocku.


Recenzja: Kolekcja Teraz Rock 4/2010
Autor: Robert Filipowski
Zespołowi potrzebna była płyta, która ostatecznie zdefiniowałaby jego styl. Wczesne albumy w stanie tego dokonać - za dużo na nich było przeróbek i inspiracji powoli juz przemijającą psychodelią. Concero Group And Orchestra, choć przyczyniło się do wzrostu popularności grupy, miało niewiele wspólnego z rockiem i nie miało szans zaistnieć na listach przebojów. A przecież Deep Purple nie miał jeszcze żadnego hitu w rodzimej Anglii, w USA natomist po sukcesie debiutanckiego Hush kolejne małe płyty radziły sobie coraz gorzej. Tymczasem Stany Zjednoczone i Wielka Brytania poznały fenomen Led Zeppelin. To był drogowskaz dla grupy.
Choć Jon Lord miał klasycyzujące aspiracje, Ritchie Blackmore nie był szczęśliwy występując przed stayczną publicznością w Royal Albert Hall z muzykami orkiestry, którzy nie potrafili docenić jego solówek. Wzmocnienie brzmienia było więc dla niego wybawieniem. Trzeba było jednak jeszcze rozwiązać istotny problem: Rod Evans nie miał szans w starciu z Robertem Plantem, a gra Nicka Sampera była zbyt rock'n'rollowa jak na nowe czasy. Wybawienie nadeszło z zespołu Episode Six. Ian Gillan inspirował się wrzaskliwym śpiewem Arthura Browna, ale potrafił też zawyć jak syrena alarmowa, a Roger Glover doskonale uzupełniał swoimi partiami nowe kompozycje grupy. In Rock był moim buntem przeciwko klasycznemu elementowi w zespole - Blackmore przyznawał w 1991 roku w "Guitar World". Ian Gillan, Roger Glover i ja chcieliśmy grać w hardrockowym zespole. Granie z orkiestrą mnie zmęczyło.
Wydany w czerwcu 1970 roku album Deep Purple In Rock stał się jednym z pomników hard rocka i heavy metalu, obok II Led Zeppelin i debiutu Black Sabbath, choć trochę czasu mu zajęło, zanim osiągnął sukces komercyjny. Zdumiewająco dobry album - pisała w 1970 roku brytyjska prasa, chwaląc styl gry Blackmore'a i śpiew Gillana.
Wbrew pozorom nie jest tak łatwo zestawić ze sobą ówczesne płyty Deep Purple, Led Zeppelin i Black Sabbath, by stwierdzić, która z nich była najlepsza. Każdy z tych zespołów był inny, każdy miał swojego asa w rękawie. Wielkim atutem Deep Purple były organy Hammonda, na których grał Jon Lord. Racja, John Paul Jones też sięgał po klawisze, ale to Lord nadał im nowy wymiar. Po pierwsze: stosując róźne wzmacniacze w różnych utworach, osiągał różne odcienie brzmienia. Po drugie: u Deep Purple organy nie stanowiły jedynie tła, dodatku. Dialogi klawiszy i gitar w Speed King, agresywne glissando w Living Wreck czy kłująca uszy solówka w Hard Lovin' Man były integralnymi częściami tych utworów. Nie można oczywiście zapomnieć o Child In Time,w którym to piękna partia klawiszy (zainspirowana wprawdzie Bombay Calling It'a A Beautiful Day) buduje odpowiedni nastrój, który jest sercem całej kompozycji.
Wreszcie Deep Purple wniósł do hardrocka element epicki. Muzycy Led Zeppelin też co prawda lubili grać długo, ale w tamtym czasie opierali się na bluesowym jamowaniu, pierwszą prwdziwie epicką kompozycją Zeppelinów był dopiero Stairway To Heaven z 1971 roku. Tymczasem na Deep Purple In Rock mamy wielowątkowy Child In Time, a także zaczynający się kakofonią Speed King, który przechodzi od fragmentów iście metalowych, po fragmenty wyciszone, jazzujące.
Każdy z muzyków pokazał sie na tej płycie od najlepszej strony. O wkładzie Lorda już wspomnieliśmy. Blackmore wykonał ekscytujące riffy w Bloodsucker, Into The Fire i Flight Of The Rat, dodał też świetne solówki w Speed King i we Flight Of The Rat, w których wyraźnie słychać inspirację Jimim Hendrixem. Natomiast jego gitarowe galopady w Hard Lovin' Man to praktycznie prototyp stylu New Wave Of British Heavy Metal. Gillan pokazuje tu swoją wszechstronność: od wrzasków w duchu Little Richarda w Speed King, przez krzyki pod Jamesa Browna w Bloodsucker po pełen uczucia śpiew w Child In Time. Sekcja rytmiczna dba o gęste tło i solidny dół, Roger Glover daje o sobie znać zwłaszcza pod koniec Living Wreck, gdzie jego bas współgra z solówkami Lorda, a Ian Paice ma krótką solówkę we Flight Of The Rat.
Deep Purple In Rock to po prostu płyta-pomnik, wyryty - jak sam tytuł wskazuje - w skale. W 1995 roku, z okazji 25-lecia, wydano specjalną edycję albumu, która zawierała dodatkowo singlowy Black Night, alternatywne wersje Speed King i Flight Of The Rat oraz utwory Cry Free i Jam Stew z tej samej sesji.


Deep Purple - Fireball
Harvest SHVL 793 (UK)
1971
*****
Jon Lord (keyboards); Ritchie Blackmore (guitar); Roger Glover (bass guitar); Ian Gillan (vocals); Ian Paice (drums)
Engineer: Martin Birch
Producer: Deep Purple
Side 1:
1.Fireball
2.No, No, No
3.Demon's Eye
4.Anyone's Daughter
Side 2:
1.The Mule
2.Fools
3.No One Came
Written By: Blackmore-Lord-Gillan-Paice-Glover






Recenzja: Tylko Rock 6/1992
Autor: Wiesław Królikowski
Ten longplay ugruntował popularność Deep Purple w Europie. Stał się pierwszą płytą, która trafiła na szczyty list przebojów także w rodzimej (i wymagającej) Anglii. Ale sami muzycy nie mieli serca do tego albumu, powstającego na raty w przerwach koncertowej nawały, między wrześniem 1970 r. a majem 1971 r. Ritchie Blackmore wyznał w jednym z wywiadów, że niezbyt lubi Fireball i dodał: Naprawdę wszystko robiliśmy na poczekaniu w studiu. Pracowaliśmy tak ciężko, że nigdy nie mieliśmy czasu usiąść i pomysleć o czymś nowym. Także Ian Paice, rozmawiając z dziennikarzem "Rolling Stone" o Fireball, wspomniał o dość rozpaczliwej sytuacji, w jakiej znalazło się Deep purple przystępując do nagrań: Uświadomiliśmy sobie, że nie mamy żadnych pomysłów.
Płyta nie jest jednak świadectwem, aż tak straszliwego kryzysu. Utwór tytułowy efektownie kondensuje to, co wcześniej stało się największym osiągnięciem zespołu. Stanowi jakby model Purpurowego przeboju, o wielkiej ekspresji i sporym wyrafinowaniu. Dość szybkie tempo. Motoryczny rytm. Wyższy rejestr, niż to przyjęte w hardrocku. Partia wokalna polegająca na krzyku. Canto oparte na "rozciągniętym" riffie. Refren o stosunkowo skomplikowanym pochodzie harmonicznym, z nawiązaniem do bluesa. Do tego wszystkiego jeszcze wstawka z improwizacją gitary, która przechodzi w solo organów...
Grupie udała się też inna, niezła sztuczka. Nie zdradzając własnego stylu jakby podążyła tropem Beatlesowskich eksperymentów. W The Mule Blackmore i Lord wprowadzili motywy, kojarzące się z muzyką indyjską, a całość ma odpowiedni klimat. Zarazem jednak Purple zwraca się tu ku czemuś, co było wtedy w muzyczną przyszłością: partia perkusji ma wiele wspólnego z kształtującymi się akurat jazzrockowymi wzorami w tej dziedzinie.
Poza tym Fireball to dość machinalna kontynuacja In Rock - jak przekonuje Demon's Eye czy No, No, No. Chwilami kontynuacja wyraźnie nieprzemyślana. W Fools typowe dla Purple muzyczne kontrasty stają się juz nieco groteskowe. Dążenie do jak najcięższego - bliskiego Black Sabbath - brzmienia idzie w parze z klasycyzującym, "wiolonczelowym" solem Blackmore'a, zabawiającego się gitarowym potencjometrem.
Album Fireball rzeczywiście miał coś z meteora. Z jego bezwładnego lotu. Ale też był to lot na tyle wysoki, że mógł wpędzić wielu artystów w kompleksy.

Deep Purple - Machine Head
Purple Records (Hörzu) SHZE 3444 (Germany)
1972
*****
Jon Lord (keyboards); Ritchie Blackmore (guitar); Roger Glover (bass guitar); Ian Gillan (vocals); Ian Paice (drums)
Engineer :Martin Birch
Producer: Deep Purple
Side 1:
1.Highway Star
2.Maybe I'm A Leo
3.Pictures Of Home
4.Never Before
Side 2:
1.Smoke On The Water
2.Lazy
3.Space Truckin'
Written By: Blackmore/Lord/Paice/Glover/Gillan







Recenzja: Tylko Rock 6/1992
Autor: Wiesław Królikowski
Ian Gillan nie krył po wydaniu Machine Head, że bardzo sobie ceni tę płyę. Także pozostali członkowie grupy byli z niej zadowoleni. Zadowoleni też byli słuchacze: w Wielkiej Brytanii płyta cieszyła się wielkim powodzeniem i stała się kolejnym Purpurowym numerem 1. Amerykańscy autorzy pisujący o rocku do dziś uważają ten longplay za wyjątkowe osiągnięcie. Nic dziwnego: Smoke On The Water uczynił z Deep Purple gwiazdę pierwszej wielkości w USA, młoda Ameryka oszalała na punkcie grupy dzięki Machine Head. Z czasem Smoke On The Water stał się - jak chyba wszystkim wiadomo - heavymetalowym standardem. Ozdobą żelaznego repertuaru metalowców.
Tekst Smoke On The Water - to napisana przez Gillana pod wrażeniem chwili, na papierowej serwetce - rozbrajająca opowieść o tym, co przytrafiło się zespołowi w Montreux, gdy przyjechał tam na nagrania pod koniec 1971 r. W tym szwajcarskim mieście muzycy byli świadkami pożaru, który strawił budynek starego kasyna nad Jeziorem Genewskim, mającego salę balową o świetnej akustyce. W wyniku tego pożaru grupa Franka Zappy straciła swój sprzęt. A Deep Purple w końcu nagrało płytę w wytłumionym korytarzu miejscowego Grand Hotelu. Wszystko to jakby zmobilizowało zespół. Choć - nie da się ukryć - że raczej tylko skupił się na doszlifowaniu nowego stylu.
Smoke On The Water ze swym wyeksponowanym i tak charakterystycznym riffem gitarowym, raczej nie daje dobrego pojęcia o całości. W komentarzu, zamieszczonym na okładce amerykańskiej reedycji kompaktowej, można trafić na zdanie: Dwie trzecie fanów hard rocka zgodzi się się z tym, że heavy metal narodził się w marcu 1972 r., wraz z ukazaniem się Machine Head Deep Purple. I jest to chyba jednak coś więcej niż, tylko reklamowe sformułowanie. Muzyka z tej płyty ma rzeczywiście metalową naturę, choć dziś może wydać się zbyt łagodna jak na ostry rock. Machine Head to już właściwie "produkowanie dźwięków". Najważniejsze, aby utwory były zwarte, motorycznie i od razu dawały się rozpoznać. Nie brak tu solówek Blackmore'a i Lorda, całkiem finezyjnych - "Guitar World" uznał solo Blackmore'a z Highway Star za najlepsze w jego karierze. Jednak bardziej zwraca uwagę świetna integracja gitarowego i organowego brzmienia w riffach. Deep Purple z Machine Head robi wrażenie doskonałej rockowej maszyny w pełnym biegu.
Niby w przypadku Higway Star koreponduje to z chwackim tekstem o ulubionym, szybkim samochodzie. Niby pasuje do futurologicznych, kosmicznych koszałków-opałków, do owych opowieści o balu na Marsie w Space Truckin'... Ale szczególna, chłodna perfekcja tych nagrań może nużyć, bo wiąże się z rutyną. Machine Head to udane, dopracowane utwory, ale głównie złożone ze znanych już wcześniej, Purpurowych elementów - jak choćby przekonuje Space Truckin'. A próby zamerykanizowania repertuaru w rock'n'rollowym duchu, o czym może świadczyć Never Before, lub jakby zachwiania bluesowego luzu, dowodem Lazy, nie zmieniają ogólnego wrażenia. Purpurowa maszyna.

Deep Purple - Made In Japan
Purple Records TPSP 3511 (France)
1973
****
Jon Lord (keyboards); Ritchie Blackmore (guitar); Roger Glover (bass guitar); Ian Gillan (vocals); Ian Paice (drums)
Engineer: Martin Birch
Producer: Deep Purple
Side One:
1.Highway Star
2.Child In Time
Side Two:
1.Smoke On The Water
2.The Mule
Side Three:
1.Strange Kind Of The Woman
2.Lazy
Side Four:
1.Space Truckin'
Written By: Paice/Lord/Blackmore/Gillan/Glover









Recenzja: Tylko Rock 6/1992
Autor: Wiesław Królikowski
Ritchie Blackmore nie raz stwierdzał w wywiadach, że Deep Purple - jego zdaniem - wypada lepiej na koncertach, niż w studiu nagraniowym. Dwupłytowy album Made In Japan, który dokumentuje występy grupy w Tokio i w Osace w sierpniu 1972 r., może być wspaniałym potwierdzeniem słuszności tej opinii. Co prawda Ian Gillan miał tu zastrzeżenia do własnego śpiewu - przechodził wtedy bronchit - i podobno nigdy nie wysłuchał Made In Japan w całości. Ale nie zmienia to faktu, że mamy tu koncertowy portret drugiego Purple w szczytowej formie. I u szczytu powodzenia. Zresztą z wydaniem Made In Japan szaleństwo na punkcie Purple osiągnęło punkt kulminacyjny: w USA album sprzedawał się lepiej niż Machine Head, mimo wyższej ceny.
Do dziś Made In Japan pozostaje jednym z najlepszych albumów rockowych, nagranych na żywo. Gillan - mimo wszystko - radzi tu sobie bez zarzutu. Pozostali muzycy świetnie grają i są doskonale zgrani. Udało się też przekazać szczególną atmosferę tych japońskich koncertów. Atmosferę obustronnej sympatii i ekscytacji. Rockową wspaniałość Smoke On The Water można tak naprawdę docenić dopiero po wysłuchaniu wersji z tego albumu.
Made In Japan to wiązanka Purpurowych przebojów. To niewiele utworów i dużo muzyki. Zgodnie z ówczesną praktyką koncertową utwory są zazwyczaj bardziej rozbudowane niż ich studyjne pierwowzory. Przy okazji mamy tu przypomnienie, że Purple jest także zespołem uzdolnionych solistów. Skrajny przykład to The Mule, właściwie będący pretekstem do perkusyjnego popisu Iana Paice'a. Choć, prawdę mówiąc, różnie to bywa z tymi popisami. W rozciągniętym do blisko 20 minut Space Truckin' Jon Lord próbuje przekonać o swej niewyczerpanej inwencji dźwiękowej i dorzuca nowe, zupełnie już "kosmiczne" brzmienia. Natomiast Blackmore jakby ułatwia sobie sprawę i niemal dokładnie odgrywa swe solo ze studyjnej wersji Fools. Ale na tej płycie chyba nie tylko ja jestem gotów mu to darować.

Deep Purple - Who Do We Think We Are!
Purple Records TPSA 7508 (UK)
1973
****
Jon Lord (keyboards); Ritchie Blackmore (guitar); Roger Glover (bass guitar); Ian Gillan (vocals); Ian Paice (drums)
Engineer: Martin Birch
Producer: Deep Purple
Side 1:
1.Woman From Tokio
2.Mary Long
3.Super Trouper
4.Smooth Dancer
Side 2:
1.Rat Bat Blue
2.Place In Line
3.Our Lady
Written By: Blackmore-Gillan-Glover-Lord-Paice







Recenzja: Tylko Rock 6/1992
Autor: Wiesław Królikowski
Powstawanie tej płyty zbiegło się z kryzysem wewnątrz grupy. Z decyzją Gillana o odejściu. Z ogólnym znużeniem, które dało o sobie znać w trakcie sesji nagraniowej w Rzymie, w lipcu 1972 r. Deep Purple zarejestrowało wtedy tylko jeden utwór: Woman From Tokio. Reszta repertuaru Who Do We Think We Are! była rezultatem gorączkowej pracy we Frankfurcie, w pażdzierniku wspomnianego roku. Pracy w szczególnej atmosferze: Gillan nagrywał swe partie nie widując się z resztą zespołu.
Who Do We Think We Are! uhoronowane zostało przez "Melody Maker" pochlebną recenzją. I rozchodziło sie całkiem dobrze: w Anglii zawędrowała do ścisłej czołówki płytowych bestsellerów. Ciągle działała magia Deep Purple. A i Blackmore najwyraźniej postanowił zdyskontować niebywały sukces Smoke On The Water. Właściwie na pierwszy plan wysuwają się tu gitarowe riffy. Rat Bat Blue może służyć wprost za przykład najbardziej efektownego, ekspresyjnego wykorzystania riffu w muzyce rockowej: niewiele jest tu więcej i właśnie o to chodzi.
Na Who Do We Think We Are! nie brak kilku naprawdę przebojowych utworów, począwszy od Woman From Tokio. Ale w sumie jest to taki sobie Purpurowy bis. Czuć zmęczenie. Cofanie się do bluesowych źródeł rocka - czego koronnym dowodem może być Place In Line, zaczynające niczym Hoochie Cochie Man - niewiele zmienia, bo grupie brak w tym konsekwencji, wcale nie zamierza się wyrzec swych już mocno ogranych wynalazków muzycznych. Who Do We Think We Are! to przede wszystkim zbyt wiele zbyt wyraźnych powtórek, niemal autoplagiatów. Mary Long robi wrażenie odpadu z sesji Fireball, w Smooth Dancer są prawie cytaty ze Speed King. Zaś improwizacje Blackmore'a i Lorda to jakby wspominanie tego, co już wcześniej zagrali na płytach Purple.
Ale Who Do We Think We Are! to też potwierdzenie klasy grupy. Jeśli tylko pamięta się o okolicznościach powstania powstania longplaya.

Deep Purple - Burn
Purple Records/Jugoton LSPUR 70613 (Yugoslavia)
1974
***
Jon Lord (keyboards); David Coverdale (vocals); Ian Paice (drums); Glenn Hughes (bass guitar, vocals); Ritchie Blackmore (guitar)
Producer: Deep Purple
Side A:
1.Burn (Blackmore-Lord-Paice-Coverdale)
2.Might Just Take Your Life (Blackmore-Lord-Paice-Coverdale)
3.Lay Down, Stay Down (Blackmore-Lord-Paice-Coverdale)
4.Sail Away (Blackmore-Coverdale)
Side B:
1.You Fool No One (Blackmore-Lord-Paice-Coverdale)
2.What's Goin' On Here (Blackmore-Lord-Paice-Coverdale)
3.Mistereated (Blackmore-Coverdale)
4."A" 200 (Blackmore-Lord-Paice)





Recenzja: Tylko Rock 6/1992
Autor: Wiesław Królikowski
Recenzent "Melody Marker" zachwycił się tą płytą. Napisał, że ma brzmienie i jakość, których Purple szukało po omacku od przeszło roku. Stwierdził też, że jego zdaniem Burn okaże jedną z najważniejszych płyt 1974r. Nie okazało się. Jednak longplay sprzedawał się bardzo dobrze, nawet trochę lepiej niż poprzednia płyta (w Wielkiej Brytanii znalazł się w pierwszej piątce najpopularniejszych płyt, w Stanach - w pierwszej dziesiątce). Chyba było to przede wszystkim rezultatem nadal sprzyjającej zespołowi rockowej koniunktury. W każdym razie z perspektywy czasu ten debiut trzeciego składu, z Davidem Coverdale'em i Glennem Hughesem, jest już oceniany - proszę zajrzeć choćby do "Rolling Stone Record Guide" - jako wyraźnie słabszy, aniżeli poczynania poprzedniego wcielenia Purple. I zgadzam się z tym całkowicie. Po wysłuchaniu całego Burn żart okładkowy - płonące świeczki w kształcie głów muzyków - przestaje być śmieszny. Ta płyta ma coś z pogrzebu prawdziwego Deep Purple.
Próby zmodyfikowania dotychczasowego brzmienia, odświeżenia stylu dają dość dyskusyjny rezultat. Jak już przekonuje utwór tytułowy - Purpurowe szablony muzyczne zaczynają łączyć się z rockowym banałem, charakterystycznym dla tamtych czasów. Co gorsza: ambicją grupy jakby stają się rozwlekłe pieśni. Takie wrażenie można odnieść po zapoznaniu się z Might Just Take Your Life czy Lay Down Stay Down. Częścią odświeżonego stylu Deep Purple mają stać się charakterystyczne aranżacje wokalne, lecz jest to trochę desperacki ruch: nie da się ukryć, że Coverdale i Hughes mają głosy mniej interesujące niż Gillan. A Purpura zaczyna nabierać jakiejś dziwnej domieszki.
Burn powstal jesienią 1973r. w tym samym Montreux, co Machine Head. Jednak magia tego miejsca nie zadziałała tym razem pod żadnym względem. Nawet mamy na tej płycie świadectwo podziałów następujących w grupie. Po raz pierwszy od In Rock nie wszystko jest zespołowym dziełem. Do tego spółka autorska Blacmore-Coverdale poczyna sobie dość dziwacznie. W Sail Away w ogóle odchodzi od Purpurowego brzmienia i hard rocka, na dodatek - w trudnym do sprecyzowania kierunku. Z kolei Mistereated ma ratować rockowy honor Purple: ciężko brzmiąca kompozycja o bluesowym zabarwieniu daje Coverdale'owi okazję do wykazania się niemal w stylu Gillana. Podtrzymuje też wizerunek Blackmore'a jako gitarowego wirtuoza: istotną częścią tego utworu jest jego solo na pentatonicznej, bluesowej skali i na siedmiotonowej, "orientalnej". To, że ten lament opuszczonego kochanka, kompozycja nie wyróżniająca się niczym szczególnym w repertuarze Purpli i w ówczesnym rocku, wypada najbardziej ekscytująco - też może służyć za recenzję Burn. Płyty, na której było nawet miejsce na instrumentalny wypełniacz w postaci pseudobolera "A" 200.

Deep Purple - Stormbringer
Purple Records 1C 062-96 004 (Germany)
1974
****
Jon Lord (keyboards); David Coverdale (vocals); Ian Paice (drums); Glenn Hughes (bass guitar, vocals); Ritchie Blackmore (guitar)
Producer: Deep Purple
Side 1:
1.Stormbringer (Blackmore/Coverdale)
2.Love Don't Mean A Thing (Blackmore/Lord/Paice/Coverdale/Hughes)
3.Holy Man (Lord/Coverdale/Hughes)
4.Hold On (Lord/Paice/Coverdale/Hughes)
Side 2:
1.Lady Double Dealer (Blackmore/Coverdale)
2.You Can't Do It Right (Blackmore/Coverdale/Hughes)
3.High Ball Shooter (Blackmore/Lord/Paice/Coverdale/Hughes)
4.The Gypsy (Blackmore/Lord/Paice/Coverdale/Hughes)
5.Soldier Of Fortune (Blackmore/Coverdale)





Recenzja: Tylko Rock 6/1992
Autor: Wiesław Królikowski
Zawsze dziwiło mnie, że Stormbringer sprzedawał się dość dobrze. Że w Wielkiej Brytanii nawet osiągnął pierwszą dziesiątkę najbardziej poszukiwanych płyt. Chyba działo się tak dlatego, że Deep Purple miało jeszcze duży kredyt zaufania u słuchaczy. Albo sam Blackmore.
Ten longplay to pożegnanie Blackmore'a z grupą. Czy może: powód pożegnania. Tytułowy utwór da się jeszcze lubić, choć nie ma w sobie tej burzy, którą sugeruje tekst i okazuje się kompromisem. Łączy fragmenty o typowym dla Purple brzmieniu i charakterystycznej rytmice z tym, co miało być znakiem firmowym drugiego składu: z wokalnym duetem Coverdale-Hughes i ze słodszą melodią. Reszta - może z wyjątkiem Lady Double Dealer - jest już tylko dziwnie rozwodnioną Purpurą. Zaś piosenki You Can't Do It Right i Hold On, zdradzają wpływ komercyjnej, czarnej muzyki. Inna sprawa, że odpowiadało to wcześniejszym prasowym deklaracjom nowych muzykow Deep Purple. Pewną niespodzianką był balladowy, nastrojowy Soldier Of Fortune w konwencji zupełnie odbiegającej od dotychczasowych nagrań.
Cóż, jestem rock'n'rollowym kaznodzieją. A nie nauczycielem niedzielnej szkółki - można było usłyszeć w Highball Shooter. Mimo wszystko nie było tu rock'n'rollowego ducha. Raczej chęć przetrwania za wszelką cenę.

Deep Purple - Come Taste The Band
Warner Bros. Records/Purple PR 2895 (USA)
1975
****
Jon Lord (keyboards); David Coverdale (vocals); Ian Paice (drums); Glenn Hughes (bass guitar, vocals); Tommy Bolin (guitar)
Producer: Deep Purple & Martin Birch
Side One:
1.Comin' Home (Bolin/Coverdale/Paice)
2.Lady Luck (Cook/Coverdale)
3.Gettin' Tighter (Bolin/Hughes)
4.Dealer (Bolin/Coverdale)
5.I Need You (Bolin/Coverdale)
Side Two:
1.Drifter (Bolin/Coverdale)
2.Love Child (Bolin/Coverdale)
3.This Time Around / Owed To "G" (Hughes/Lord/Bolin)
4.You Keep On Moving (Coverdale/Hughes)







Recenzja: Tylko Rock 6/1992
Autor: Wiesław Królikowski
To była komercyjna katastrofa Deep Purple. Ten jedyny longplay czwartego składu, z Tommym Bolinem zamiast Blackmore'a, przeszedł nie zauważony w Anglii - podobnie jak wczesne poczynania grupy. A za Atlantykiem sprzedawał się zdecydowanie gorzej niż kilka poprzednich płyt. Moim zdaniem w tym przypadku los trochę pokrzywdził Purple. Ten muzyczny poczęstunek, opatrzony zachęcającym tytułem, nie miał aż tak okropnego smaku...Mimo iż Purpurowi weterani w czasie tych nagrań, jesienią 1975 r., jakby już usunęli sie w cień i dali pole do popisu muzykom o krótszym stażu w grupie. Co zaskakujące: współautorem większości repertuaru był Bolin. Zaskakujące tym bardziej, że właśnie dzięki tym utworom jak Comin' Home czy Love Child grupa wraca do cięższego, bardziej Purpurowego rocka. I to w całkiem udany sposób. Zarazem jednak skłania się nadal - głównie za sprawą Hughesa - w stronę muzyki murzyńskiej, proponując This Time Around "pod" Steviego Wondera czy You Keep On Moving, zaczynający się niczym jakiś przebój The Temptations...Wreszcie można dostrzec zupełnie dziwne zabiegi, nawet biorąc pod uwagę zainteresowania Bolina. Owed To G świadczy o miotaniu się między hard rockiem a jazz rockiem w stylu Mahavishnu Orchestra i King Crimson.
Może rzeczywiście nie mógł być to udany bankiet dla Purpurowych fanów.

Deep Purple - Made In Europe
Warner Bros. Records/Purple PR 2995 (USA)
1976
***
Jon Lord (keyboards); David Coverdale (vocals); Ian Paice (drums); Glenn Hughes (bass guitar, vocals); Ritchie Blackmore (guitar)
Producer: Deep Purple
Side 1:
1.Burn (Blackmore-Lord-Paice-Coverdale)
2.Mistreated (Blackmore-Coverdale)
3.Lady Double Dealer (Blackmore-Coverdale)
Side 2:
1.You Fool No One (Blackmore-Lord-Paice-Coverdale)
2.Stormbringer (Blackmore-Coverdale)





Deep Purple - Perfect Strangers
Polydor 823 777-1 (Germany)
1984
*****
Jon Lord (keyboards); Ritchie Blackmore (guitar); Roger Glover (bass guitar); Ian Gillan (vocals); Ian Paice (drums)
Producer: Deep Purple, Roger Glover
Side 1:
1.Knocking At Your Back Door (Blackmore/Glover/Gillan)
2.Under The Gun (Blackmore/Glover/Gillan)
3.Nobody's Home (Blackmore/Glover/Gillan/Paice/Lord)
4.Mean Streak (Blackmore/Glover/Gillan)
Side 2:
1.Perfect Strangers (Blackmore/Glover/Gillan)
2.A Gypsy's Kiss (Blackmore/Glover/Gillan)
3.Wasted Sunsets (Blackmore/Glover/Gillan)
4.Hungry Daze (Blackmore/Glover/Gillan)







Recenzja: Tylko Rock 6/1992
Autor: Grzesiek Kszczotek
Czy możesz przypomnieć sobie moje imię... Jestem echem twojej przeszłości...
Można by rzec: dobry stary rock z początku lat siedemdziesiątych. In Rock, Machine Head...Perfect Strangers. To niesamowite, jak im się to udało. Strasznie trudno wrócić przecież na scenę w glorii chwały, po długiej przerwie. Ostatnie próby The Moody Blues czy Procol Harum są na to chyba wystarczającym dowodem. A może osiem lat temu (rezenzja z 1992 roku. przyp. paw41) było po prostu łatwiej?
Pamiętacie ten teledysk? Pięciu facetów z brzuszkami, pod czterdziestkę? Przyjaźnie, trochę po profesorsku uśmiechniętych. No, może z wyjątkiem tego jednego, wiecznie niezadowolonego.
Więc tych pięciu facetów zebrało sie w studio, by nagrać kilka nowych (niech będzie) piosenek. Ale jakich! Już sam początek tej płyty obwieszcza światu, że będzie genialna. Od pierwszych sekund rusza najlepsza rytmiczna maszyna wszech czsów - Paice i Glover. Dalej, kąsająco-świdrujące solówki Blackmore'a zabarwione dźwiękami rodem z Dalekiego Wschodu. Korzystanie z orientalnych skal szczególnie dobrze wypada w Perfect Strangers - najlepszym na płycie potwierdzeniem możliwości muzyków z Deep Purple i żywotności typowego dla nich stylu. Później powalający wszystko i wszystkich (z małymi wyjątkami) głos Gillana, osnuty dostojnym, wygładzonym brzmieniem organów Lorda (czasem Hammonda). I tak przez całą płytę. Minuta po mnucie nakręcanie muzyczno-rytmicznej sprężyny, raz szybciej, raz wolniej, mocniej i słabiej, aż do rewelacyjnego pod każdym względem A Gypsy's Kiss. Czego oni tam nie wyprawiają. W szaleńczym pędzie basu i perkusji kapitalne unisona organów i gitary, przeplatane indywidualnymi popisami panów obsługujących te dwa "dziwne" instrumenty (Lord wreszcie sie przebudził). I naturalnie jeszcze Gillan. Tego trzeba posłuchać, by nie móc... uwierzyć.
To taki In rock lat osiemdziesiątych. W czasach, gdy w ostrzejszej odmianie rocka królowały Iron Maiden, Saxon i pare innych (bez obrazy) grup facetów niemiłosiernie łupiących (byle szybciej igłośniej) w delikatne struny swoich gitar, powrociło pięciu facetów z romantycznej przeszłości lat siedemdziesiątych. I nagrało tę genialną płytę.

Deep Purple - The House Of Blue Light
Polydor 831 318-4 (Germany)
1987
****
Jon Lord (keyboards); Ritchie Blackmore (guitar); Roger Glover (bass guitar); Ian Gillan (vocals); Ian Paice (drums)
Producer: Deep Purple, Roger Glover
Side 1:
1.Bad Attitude (Blackmore/Gillan/Glover/Lord)
2.The Unwritten Law (Blackmore/Gillan/Glover/Paice)
3.Call Of The Wild (Blackmore/Gillan/Glover/Lord)
4.Mad Dog (Blackmore/Gillan/Glover)
5.Black & White (Blackmore/Gillan/Glover/Lord)
Side 2:
Hard Lovin' Woman (Blackmore/Gillan/Glover)
2.The Spanish Archer (Blackmore/Gillan/Glover)
3.Strangeways (Blackmore/Gillan/Glover)
4.Mitzi Dupree (Blackmore/Gillan/Glover)
5.Dead Or Alive (Blackmore/Gillan/Glover)





Recenzja: Tylko Rock 6/1992
Autor: Grzesiek Kszczotek
Początkowo wydawało mi się, że uszło z nich powietrze. Nietrudno o to, gdy się nagra coś takiego jak Perfect Strangers. Ale analizując głębiej zawartość The House Of Blue Light doszedłem do wniosku, że to nie tyle uszło z nich powietrze, co raczej spróbowali odejść od własnego stylu, brzmienia. Zagrać inaczej niż do tej pory.
I tak House Of... jest przede wszystkim ostrzej zagrana, lecz słabiej (czytaj: łagodniej) zaśpiewana. Nie bardzo wyszło to na dobre, szczególnie Gillanowi. Jego głos wymaga wyeksponowania, a przynajmniej potraktowania na równi z innym wiodącym instrumentem. Na płycie tej, z małymi wyjątkami, jest za bardzo schowany, zbyt stłamszony. Widoczna jest natomiast dominacja Blackmore'a. Chyba nieprzypadkowo to właśnie jego słychać najwięcej.
Deep Purple podąża w stronę zamerykanizowanego brzmienia. Szczególnie słychać to w nagraniach Dead Or Alive, Mad Dog i Mitzi Dupree. Kolejna nowinka, zasygnalizowana na Perfect Strangers, to szersze wykorzystanie elementów muzyki orientalnej. The Spanish Archer i Strange Ways to najlepsze tego przykłady i najbardziej interesujące kompozycje na płycie. Aranżacja drugiego z nich do złudzenia przypomina Kashmir Led Zeppelin. Ale panowie nie zapominają i o przeszłości. Bad Attitude, a przede wszystkim Hard Lovin' Woman, sa jakby pastiszami własnego stylu i przywodzą pamięć o wcześniejszych dokonaniach Deep Purple.