Łączna liczba wyświetleń

środa, 31 października 2012

Led Zeppelin

Led Zeppelin - Led Zeppelin I
Atlantic ATL 40 031 Germany
1969
****
Jimmy Page (guitar, backing vocal), John Bonham (drums, backing vocal), Robert Plant (lead vocal), John Paul Jones (bass, organ, backing vocal)
Producer: Jimmy Page
Side One:
1.Good Times Bad Times (Page, Jones, Bonham)
2.Babe I'm Gonna Leave You (trad.)
3.You Shook Me (Dixon)
4.Dazed And Confuzed (Page)
Side Two:
1.Your Time Is Gonna Come (Page, Jones)
2.Black Mountain Side (Page)
3.Communication Breakdown (Page, Bonham, Jones)
4.I Can't Quit You Baby (Dixon)
5.How Many Time More Times (Page, Jones, Bonham)






Recenzja: Tylko Rock 2/1991
Autor: Wiesław Królikowski

Debiutancka płyta Led Zeppelin, nagrana jesienią 1968 r. w ciągu zaledwie 30 godzin, okazała się czymś wyjątkowym. Wiele spośród najsłynniejszych grup hardrockowych - włącznie z Deep Purple i Black Sabbath - przyznało sie po latach, że było pod wielkim wrażeniem tego longplaya. Ma rację Steve Pond, który w 1988 r. napisał w "Rolling Stone", że ta płyta nieodwołalnie zmieniła rock.
Na tych samych łamach, 20 lat wcześniej, John Mendelsohn zaatakował Led Zeppelin. W swej recenzji pierwszego longplaya stwierdził, że muzykom przydałby się producent, wydawca i materiał warty ich zbiorowego talentu. Ale też już od początku Led Zeppelin bywał oceniany bardzo dobrze. W amerykańskim piśmie "Jazz And Pop" grupa została pochwalona za własną syntezę bluesa i rocka przy zachowaniu bluesowego nastroju i feelingu. A brytyjski "Melody Maker" po prostu napisał, że to doskonały longplay.
Moim zdaniem pierwsza płyta Led Zeppelin i dziś brzmi świetnie. Nadal może przykuwać uwagę żywiołowością, doskonałym wykonaniem, dbałością o muzyczne szczegóły, a także kontrastowymi zmianami dynamiki i tempa.
To było łatwe, bo mieliśmy już całkiem gotowe numery. Po prostu weszliśmy do studia i zgraliśmy je - opowiadał kiedyś Jimmy Page, dodając że utrwalili je w postaci, w jakiej wykonywali je wcześniej, w czasie skandynawskiego tournee. Jedynie Baby I'm Gonna Leave You zostało przerobione w trakcie sesji... Zaś w zeszłym roku zwierzył się na łamach "Rolling Stone", że miał dokładną wizję tej płyty. I niewątpliwie zawiera ona wszystko to, co najbardziej charakterystyczne dla stylu Led Zeppelin.
Longplay przede wszystkim przedstawia Page'a jako gitarowego wirtuoza, nieco pokrewnego Ericowi Claptonowi. Jest też popisem Roberta Planta, który jawi się tu jako wokalista o ekspresji porównywalnej tylko z Janis Joplin (może nawet w jakimś stopniu zainspirowany nią...). Plant śpiewa o męsko-damskich sprawach. Owe hej dziewczyno, chcę ci powiedzieć, że cię kocham albo nigdy cię nie opuszczę, ale muszę stąd odejść wyśpiewuje z wyjątkową dynamiką i specyficzną histerią. Jeszcze jedną atrakcją jest impet i polot sekcji rytmicznej John Paul Jones - John Bonham.
Led Zeppelin to także pierwsze potwierdzenie twórczych możliwości grupy. Większość repertuaru stanowią utwory Page'a lub całego zespołu (Plant nie mógł być uwzględniony w opisie płyty tylko z powodu nie wyjaśnionych do końca spraw kontraktowych). Jeśli pominąć instrumentalny, nieco zabarwiony orientalnie Black Mountain Side i trochę przypominający Smalll Faces Your Time Is Gonna Come - materiał można uznać za zwieńczenie pewnej ewolucji, która akurat następowała w muzyce młodzieżowej. Nie były to już piosenki zaaranżowane na rock, ale rockowe kompozycje. Communication Brakdown to modelowy Zeppelin, ale też jeden z wzorców rockowego utworu. Motoryczny rytm czy agresywnie brzmiąca i bardzo zwarta - mimo dodatkowych motywów - warstwa instrumentalna są tu tak samo ważne jak główna melodia, zresztą złożona z krótkich zaśpiewów.
W niektórych utworach instrumentarium poszerzone zostało o organy, lecz nie zmienia to faktu, że grupa odsłoniła nowe horyzonty dla rocka nie tylko za pomocą głosu wokalisty, gitar i perkusji. Co ważne: osiągnięte w studiu brzmienie właściwie odpowiada standardom, które do dziś obowiązują w tej muzyce.
Plant nie bez racji twierdził, że źródłem stylu Led Zeppelin był elektryczny, czarny blues chicagowski i wczesny rock'n'roll spod znaku Eddiego Cochrana i Gene'a Vincenta. Ale pierwsza płyta była też oryginalną kontynuacją tego, co wcześniej osiągnął bluesrockowy krąg. A w szczególności - Cream. Zarazem stanowiła efektowne rozwinięcie pomysłów Page'a z końcowego okresu istnienia Yardbirds. Utwór Dazed And Confused był udodskonaloną wersją jego I'm Confused, wykonywanego już przez tamtą grupę.
Page zawsze wzdragał się, gdy traktowano Led Zeppelin jako drugi Cream, lecz jedno jest pewne: mając w pamięci hardrockową szkołę tamtego zespołu, Zeppelin stworzył własny rockowy uniwersytet. Takie utwory jak Dazed And Confused czy How Many More Times - w gruncie rzeczy proste, we właściwej części oparte na riffie - były dowodem znacznego wyrafinowania.
Te kompozycje o dość swobodnej formie i bluesowym klimacie z jednej strony biorąc są okazją do ciekawych poszukiwań aranżacyjnych, do osiągnięcia za pomocą pogłosów i innych tricków technicznych - niesamowitych, niemal symfonicznych brzmień. Z drugiej zaś strony - są pretekstem do rozdzierających call and response Page'a i Planta, do porywających dialogów instrumentalnych, do niemal jam sessions.
Jakby tego było mało - Led Zeppelin potrafi też potwierdzić swą oryginalność w repertuarze cudzego autorstwa. Babe I'm Gonna Leave You - swego rodzaju folkowy standard - w wersji zespołu przeszło znamienną metamorfozę. Stało się mistrzowską próbą osiągnięcia hardrockowej ekspresji w balladowym, akustycznym utworze. Można dodać, że zarazem okazało się jakby zapowiedzią Stairway To Heaven.
Z dwóch bluesów czarnoskórego Williego Dixona I Can't Quit You Baby został potraktowany bardzo stylowo - Page niemal wcielił się w Otisa Rusha. Natomiast You Shok Me świadczy o poszukiwaniu nowego wyrazu. Chyba stanowi zamierzony kontrast do poprzedniego utworu. Niby wszystko zgodne jest z konwencją, jednak preparowane brzmienie gitary i przerysowana, bardzo krzykliwa interpretacja Planta sprawiają, że mamy tu kolejną na płycie - zapowiedź narodzin heavy metalu.

Recenzja: Teraz Rock 3/2003
Autor: Igor Stefanowicz

Starałem się zacząć tak oto: Good Times Bad Times jest pierwszym numerem tej nieznanej mi kapeli, jaki słyszę w życiu. Co sobię myślę? Mamy rok 2003 i myślę sobie, że... No nie, nie da rady. To jest taka klasyka, że nie sposób do niej podejść w ten sposób. Może akurat Good Times Bad Times nie jest ponadczasowy w tym sensie, że mógłby powstać wczoraj lub dziś. Ale na pewno przetrwa jeszcze nie jedną próbę czasu.
Blues-ojciec jest odpowiedzialny za narodziny rock'n'rolla i rocka - to jasne. Bez niego nie byłoby także Led Zeppelin. Ale Jimmy Page i jego trzej koledzy zrobili z bluesem coś, czego nikt wcześniej nie robił - dodali mu ogromny ciężar nie zabierając emocji i feelingu. Grali The Rolling Stones, Jimmi Hendrix czy Cream - ale Led Zeppelin robił to inaczej. Inaczej dzięki głosowi i manierze wokalnej Roberta Planta, a przede wszystkim dzięki grze Jimmi'ego Page'a - jego riffy i sola stworzyły szkołę hardrockowej gitary. Brutalna siła połączona z finezją, czasem wściekły gitarowo-perkusyjny atak, czasem delikatne dżwięki - jak w canto Babe I'm Gonna Leave You czy w "etnicznym" instrumentalu Black Mountain Side (gościnny udział Virama Jasaniego i jego indyjskiego instrumentu).
Dazed And Confused opus magnum Page'a - to jest dopiero wzór stylu Led Zeppelin! Delikatny, stonowany blues z flażelotami, bardzo podobnymi do tych, od których ponad dwadzieścia lat później będzie się zaczynała zwrotka Smells Like Teen Spirit Nirvany. A potem jakieś przejścia pełne furii, kanonady, zmiany rytmu, tempa, heavy metal, blues, psychodeliczne eksperymenty, emocjonalne dyskusje gitary z głosem Planta; Page drażniący gitarę smyczkiem; Plant, który jest nie tylko charyzmatycznym wokalistą, ale i kolejnym instrumentem - czego tu nie ma... Posmak improwizacji - to jest to, czego we współczesnej muzyce rockowej właściwie prawie brak.
Zeppelinowa wersja Babe I'm Gonna Leave You - akustyczne zwrotki, blues zmieszany z folkiem, muzycy zupełnie naturalnie przechodzą w cięższe, "toporniejsze" fragmenty.
Wszystkim elegancko zdaje się sterować śpiew Planta, który lubi bawić się w meteorologa - z wyprzedzeniem zapowiada zbliżającą się burzę, odpowiednio wcześniej wchodzi na wysokie obroty. Plant "żyje" przy mikrofonie właściwie cały czas trwania utworów - nie ma, że śpiewam w zwrotkach i refrenach, a o resztę niech się martwią koledzy. Daje się ponosić emocjom i sam je tworzy. Co i rusz robi wycieczki w swoje ulubione najwyższe rejestry. Zeppelinowi często zarzucano nienajwyższy poziom tekstów - Plant spokojnie nadrabiał te braki emocjonalną interpretacją, której mógłby mu pozazdrościć niejeden czarny bluesman, czy soulman. A nietrudno o skrajne emocje, gdy za temat weżmie się miłość i seks. Nie ważne co powiedzą sąsiedzi, będę cię kochał codziennie - śpiewał w Good Times Bad Times. Libido wyglądało zza każdego rogu, więc nie można się dziwić, że uwieczniony na okładce płonący sterowiec "Hindenburg" odczytywano jako symbol falliczny...
"Jedynka" Led Zeppelin to świadectwo czasów, kiedy grało się muzyką. Nikt nie myślał o tym, że numer musi trwać tyle a tyle, żeby się zmieścić w radiu. Jak muzyka niosła, to niosła na całego. Produkcją zajął się sam Jimmy Page - zapewne obstawał przy tym, że jego wizja brzmienia Led Zeppelin jest na tyle rewolucyjna, że nikt z ewentualnych zewnętrznych producentów by jej nie zrozumiał. Szkoda czasu na tłumaczenia, a poza tym jako muzyk sesyjny nazbierał wystarczająco wiele doświadczeń studyjnych, by móc teraz błysnąć i zacząć tworzyć kanony rockowej produkcji.
O debiucie Zeppelinów mówi się, że to kamień milowy w historii hard rocka, ale ten zespół miał szczęście do otwierania drogi wielu różnym stylom. Może punk rock powstał dzięki Communication Breakdown? Nie, punk ma innych rodziców, ale te brudne riffy wyróżniają się agresją na tle całego debiutu Led Zeppelin, który przecież do gładkich nie należy. Nie mógł należeć - sesja nagraniowa trwała trzydzieści kilka godzin, a zespół wszedł do studia zaraz po pierwszej trasie koncertowej. Zgrany, rozgrzany, tak jakby ciągle stał na scenie.
Niestety, przy wszystkich swoich zasługach dla muzyki rockowej członkowie Led Zeppelin mieli dość brzydki zwyczaj - zdarzało się, że podpisywali swoimi nazwiskami utwory, które wcześniej skomponował ktoś inny. Działo się tak zarówno na pierwszej, jak i na następnych płytach - jednak rozprawimy się z tym wątkiem raz, a dobrze, żeby później do niego nie wracać. Początkowo Baby I'm Gonna Leave You na okładce płyty został opatrzony podpisem: melodia tradycyjna, aranżacja Jimmy Page. Tymczasem w rzeczywistości to utwór niejakiej Anne Bredon vel Annie Briggs, która go popełniła w 1950 roku. Trzeba było aferki z udziałem prawników, by Zeppelini zdecydowali się w końcu na podpis Anne Brendon/Jimmy Page & Robert Plant. Ale niepodpisywanie numerów trzyma się bluesowej tradycji - jeden wujek od drugiego co rusz coś zapożyczał. Poza tym muzycy Led Zeppelin nadając bluesowym standardom zupełnie nowy wymiar mieli pewne prawo myśleć, że... sami rzecz wymyślili. Na szczęście chłopaki ani przez chwilę nie kryli, że You Shook Me i Can't Quit You Baby zaczerpnęli z dorobku Williego Dixona.

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 4(6)/2009
Autor: Robert Filipowski

Jimmy Page nie zwlekał po rozpadzie The Yardbirds i szybko zaczął myśleć o nowym zespole, tym bardziej, że konkurencja nie spała: Eric Clapton odnosił sukcesy z Cream, Jeff Beck powołał The Jeff Beck Group... W Birmingham Jimmy zobaczył The Band Of Joy - wokalista Robert Plant zrobił na nim duże wrażenie. Robert polecił perkusistę Johna Bonhama, a basistę Page znalazł wcześniej w osobie Johna Paula Jonesa, równie doświadczonego sessionsmana. Ten bluesrockowy kwartet ruszył szlakiem Cream, znokautował formację Becka i odkrył zgoła nowe muzyczne rejony.
Materiał, jaki znalazł się na debiutanckim longplayu Led Zeppelin, brzmiał niebywale świeżo jak na czas, w którym został utrwalony (jesień 1968 roku) i świadczył o elokwencji nowego zespołu. Jest tu melodyjny bluesrock Good Times Bad Times, jest dynamiczne połączenie folku i naprawdę ekspresyjnego hard rocka w Babe I'm Gonna Leave You. Jest energiczny Communication Breakdown, który można uznać za zapowiedź heavymetalowego (i punkrockowego) dążenia do uproszczenia muzycznego przekazu. Ale są też Dazed And Confused i How Many More Times, pokazujące eksperymentalne, bardziej progresywne oblicze grupy, która nie boi się sięgać po nowatorskie wtedy rozwiązania brzmieniowe - Page grający smyczkiem na gitarze, zaskakiwanie możliwościami studia... Pozostało mi wiele pomysłów jescze z czsów The Yardbirds - mówił gitarzysta. Chciałem, żeby zespół grał mieszankę bluesa, hard rocka, muzyki akustycznej z ciężkimi refrenami - taka kombinacja nie była wcześniej stosowana.
Zespół jeszcze nie do końca mógł polegać na własnej twórczości. Page i spółka sięgnęli więc po folkowe pieśni innych autorów - Babe I'm Gonna Leave You i Dazed And Confused - oczywiście odciskając na nich swe niepowtarzalne piętno. Posiłkowali się także kompozycjami bluesmana Williego Dixona, wykonując przeróbki You Shook Me i Can't Quit You Baby. Ale nawet tutaj umieszczali charakterystyczne elementy własnego stylu: ogromnie ekspresyjny śpiew Planta, ciężką stopę Bonhama, błyskotliwe gitarowe sola i studyjne wynalazki Page'a, potrafiącego świetnie wykorzystać pogłos czy specjalne rozmieszczenie mikrofonów. Połączenie bluesowego feelingu z gitarowym przesterem prowadziło do hardrockowego grania, niejako wieńczącego tego rodzaju poczynania Cream, choć na debiutanckim albumie muzycy Led Zeppelin jeszcze nie zdefiniowali ostatecznie tego stylu. Mieli to zrobić na kolejnej płycie. Dzięki swojej ekspresji i agresywnemu atakowaniu frazy Robert Plant potrafił tchnąć nowe życie w znane wcześniej piosenki. Poruszająco wypadło Babe I'm Gonna Leave You. I wystarczy porównać zeppelinowe Dazed And Confused z wersją tego utworu wykonywaną przez The Yardbirds z Page'em i z Keithem Relfem w roli wokalisty, aby zorientować się jak wiele wniósł do rocka duet Page-Plant. Dziś brzmienie albumu Led Zeppelin może wydać się "oczywiste", ale czterdzieści lat temu otworzyło nowy rozdział w historii rocka.

Good Times Bad Times
Dość prosta i melodyja piosenka - jak na Led Zeppelin. Jej chwytliwość sprawiła, że została wytypowana na pierwszy singiel zespołu w USA. Ciekawostką jest, że każdą z trzech zwrotek Plant śpiewa z inną linią wokalną. Tekst porusza temat kobiecej niewierności, mający często pojawiać się na płytach grupy: When my woman left home/With a brown eyed man/Well i still don't seem to care...
Babe I'm Gonna Leave You
Gdy Page i Plant spotkali się w sierpniu 1968, gitarzysta zaproponował młodemu wokaliście nagranie tego utworu, znanego z wersji Joan Baez. Pierwotnie w opisie albumu błędnie podano, że jest to aranżacja tradycyjnej pieśni, gdyż muzycy sądzili, że jej autor nie jest znany. Autorką była jednak Anne Bredon, która, gdy tylko dowiedziała się o wersji Zeppelina (zajeło jej to - nie wiedzieć czemu - aż 20 lat) zażądała należnych tantiem. Obecnie Bredon figuruje jako współautorka kompozycji, obok Page'a i Planta.
You Shook Me
Powolny blues, uwydatniający ciężar Led Zeppelin (masywnie brzmiący bęben basowy stał się znakiem rozpoznawczym Johna Bonhama). Przeróbkę tego utworu klasyka gatunku, Williego Dixona, wcześniej nagrał Jeff Beck na albumie Truth. Ponoć Jimmy Page nie zdawał sobie sprawy, że kopiuje pomysł kolegi-muzyka, ale to i tak wystarczyło, żeby rozwścieczyć Jeffa. Co ciekawe, w obydwu wersjach na organach gra John Paul Jones.
Dazed And Confused
Są tu wersy na pewno mogące się nie spodobać paniom: Lots of people talk and few of them know/ Soul of a woman was created below... Jimmy Page wykonywał ten utwór - opus magnum wczesnego Led Zeppelin - już z The Yardbirds (czasami jako I'm Confused). Jest to w rzeczywistości jego interpretacja utworu Jacke'a Holmesa z płyty The Above Ground Of Jake Holmes. Kompozytor nie został jednak uwzględniony w opisie, jako autor widnieje sam Page, co - mimo bezdyskusyjnego wkładu gitarzysty - może dziwić. W tym utworze lider Led Zeppelin osiąga nietypowe brzmienie, traktując gitarę przy pomocy smyczka. Na koncertach improwizacje zespołu sprawiały, że ta piosenka często rozciągała się nawet do 30 minut.
Your Time Is Gonna Come
Numer zaczyna się podniosłą partią organów, na których grał John Paul Jones. Następnie organy prowadzą główny motyw i jest to jeden z nieczęstych przypadków w twórczości Led Zeppelin, kiedy to klawisze, a nie gitara, są na pierwszym planie. W tekście (zainspirowanym I Believe To My Soul Raya Charlesa) Plant przestrzega partnerkę: Watch out woman, no longer/ Is the jake gonna be on my heart/ You been bad to me woman/ But it's coming back home to you.
Black Mountain Side
Instrumentalny utwór akustyczny, zainspirowany tradycyjną irlandzką pieśnią Down By Blackwaterside, która pod tytułem Blackwaterside znalazła się na albumie Jack Orion Berta Janscha, jednego z folkowych faworytów Page'a. Drugim muzykiem, który pojawia się tu obok Page'a, jest Viram Jasani, grający na hinduskiej tabli.
Communication Breakdown
Prosty i szybki utwór, jeden z pierwszych napisanych przez zespół, początkowo na koncertach łączony był ze znanym z repertuaru Yardbirdsów Train Kept A-Rollin'. W tekście Plant daje upust swoim frustracjom związanych z jakąś kobietą: Hey girl stop what you're doing/Hay girl you'll drive me to ruin/I don't know what it is about you i like it to a lot. No i zapewnia, że jej nigdy nie pozwoli odejść.
I Can't Quit You Baby
Znów sięgają do repertuaru Dixona, ale bezpośrednią inspiracją była wersja słynnego bluesmana Otisa Rusha, z 1966 roku - co szczególnie słychać w grze Page'a. Bardziej brawurowe wykonanie tego numeru, zarejestrowane podczas próby dźwięku przed koncertem w londyńskim Royal Albert Hall w 1970 roku, znalazło się na albumie Coda.
How Many More Times
Podobnie jak Dazed And Confused, utwór zrodził się jeszcze w czasach The Yardbirds. I podobnie jak w tamtym utworze Jimmy Page traktuje swoją gitarę smyczkiem. Pretensje zgłaszał Jeff Beck, który twierdził, że Page ukradł pomysł z utworu Beck's Bolero, nad którym obaj gitarzyści pracowali wspólnie w 1967 roku. How Many More Times trwa osiem i pół minuty, ale na pierwszym wydaniu płyty podano czas 3:30 - był to żart ze strony Page'a, który wiedział, że stacje radiowe nie będą chciały grać tak długiego utworu.

Led Zeppelin - Led Zeppelin II
Atlantic SD 19127 US
1969
*****
Jimmy Page (guitar, backing vocal), John Bonham (drums, backing vocal), Robert Plant (lead vocal), John Paul Jones (bass, organ, backing vocal)
Producer: Jimmy Page
Side One:
1.Whole Lotta Love (Page, Plant, Jones, Bonham)
2.What Is And What Should Never Be (Page, Plant)
3.The Lemon Song (Page, Plant, Jones, Bonham)
4.Thank You (Plant, Page)
Side Two:
1.Heartbreaker (Page, Plant, Jones, Bonham)
2.Living Loving Maid (Page, Plant)
3.Ramble On (Page, Plant)
4.Moby Dick (Page, Jones, Bonham)
5.Bring It On Home (Page, Plant)







Recenzja: Tylko Rock 2/1991
Autor: Wiesław Królikowski

Ten album powstawał bardzo długo. Całkiem po wariacku - wspominał przy jakiejś okazji Jimmy Page. Nie mieliśmy czasu i musieliśmy układać piosenki w hotelowych pokojach. Kiedy płyta wyszła, miałem jej zupełnie dosyć. Słuchałem tego tyle razy, w tylu miejscach. Naprawdę nie byłem jej pewien. Nawet jeśli mówiono mi, że to wspaniałe, nie byłem co do tego przekonany.
Można tu dodać, że longplay nagrywany był w 1969 r. na raty, w kilku studiach. A nawet w pewnej szopie w Vancouver, gdzie Robert Plant odśpiewał Bring It On Home...
Led Zeppelin II miał doskonałe recenzje, choć przy okazji wyszły na jaw ówczesne uprzedzenia do ciężkiego rocka. W szacownym, jazzowym "Down Beat" można było trafić na słowa: pięciogwiazdkowy album hardrockowy, ale też na kpinę, że jest to muzyka do słuchania na gazie. Recenzent "New Musical Express" stwierdził, że longplay jest niesamowicie dobry, zastrzegając jednak, że jest to coś dla opętanego paranoją mieszkańca XX-wiecznego miasta.
Podobnie jak mnóstwo rockowych fanów z końca lat sześćdziesiątych zacząłem słuchać Led Zeppelin od właśnie tej płyty. Ona też zrobiła ze mnie zaprzysięgłego zwolennika grupy. Mimo wszystko jednak mam wrażenie, że z upływem czasu magia Led Zeppelin II jakby nieco osłabła. Może dlatego, że od dawna znam te nagrania na pamięć.
Led Zeppelin II raczej jest logicznym, ambitnym uzupelnieniem pierwszego longplaya, niż jego rozwinięciem. To hard rock, jakiego wcześniej nie było. To porcja rockowego dynamitu - prawdziwych przebojów najprawdziwszego rocka.
Ta płyta to przede wszystkim Whole Lotta Love: najmocniejszy punkt w repertuarze grupy - do czasu Stairway To Heaven. Do dziś - jeden z heavymetalowych hymnów, choć wtedy dopiero kształtował się ten styl. A Page - nie bez racji - bardziej przyznaje się do hard rocka. W Whole Lotta Love Led Zeppelin wyznaczył już jednak artystyczny pułap metalu. Mamy tu do czynienia z bardzo ekspresyjnym utworem, o charakterystycznym riffie i o bluesowych odniesieniach. Z utworem o orgiastycznym intermedium, pełnym dziwnych brzmień. Z utworem, w którym wokalne szaleństwa Planta ostatecznie sprawiają, że nie jest to po prostu wyprawa w muzyczne regiony, odkryte przez Jimmiego Hendrixa.
Nie tylko z tego powodu Led Zeppelin II okazuje się lekcją całkiem wyrafinowanego hard rocka. Jak przekonuje Ramble On czy What Is And What Should Never Be zespół nie traci swej ciężkości wprowadzając delikatnie brzmiące canto o psychodelicznych lub folkowych wpływach. Tego wrażenia nie psuje też Moby Dick, będący pretekstem do perkusyjnego sola Johna Bonhama. Nawet swego rodzaju pastisz Creedence Clearwater Revival w Living Loving Maid (She's Just A Woman) jest po prostu dawką zeppelinowego rocka.
Plantowi przestały już wystarczać teksty w rodzaju dam ci każdy cal mojej miłości i w Ramble On zasygnalizował swe upodobanie do Władcy Pierścieni Tolkiena. I to jeszcze jeden dowód, że grupa nie przestała tracić ambicji. Spółka autorska Page - Plant, od tego longplaya już bezdyskusyjna siła napędowa grupy, niekiedy dość obcesowo zapożyczała z twórczości czarnoskórych bluesmanów, jak Howlin' Wolf i Sonny Boy Williamson. Łatwo to dostrzec w The Lemon Song i Bring It On Home. Ale zawsze rezultat brzmi jak Led Zeppelin.

Recenzja: Teraz Rock 3/2003
Autor: Igor Stefanowicz

Dwie płyty w jednym roku? Dwie TAKIE płyty? To jakiś rekord Guinnessa! Minimalny, półroczny dystans między wydaniem pierwszego i drugiego albumu Led Zeppelin daje gwarancję, że będziemy obcowali z czymś podobnym. Właściwie spokojnie mógłby to być dwupłytowy album, choć z tymi podobieństwami nie można przesadzać. Jest oczywiście blues. Ale nie ma na Led Zeppelin II na przykład odpowiednika Black Mountain Side. Jakoś mniej tu jazdy w akustyczną, folkową stronę. Od biedy można za to uznać, że żywszy, szybszy Living Loving Maid pełni na "dwójce" taką samą rolę, jak Communication Breakdown na jedynce. W ogóle riffowego grania jest na tej drugiej płycie więcej.
Page śmiało eksperymentuje z produkcyjnymi możliwościami - i nie są to tylko eksperymenty z serii "jak wielka może być dysproporcja między głośnością mojej gitary, a poziomem innych instrumentów". Ale trudno się spodziewać zbyt wiele, bo "dwójka" powstawała w zupełnie innych warunkach - rwane sesje w przerwach między koncertami kolejnej trasy, różne studia, materiał robiony trochę na kolanie.
Wypada sie zająć wyszukiwaniem słabych punktów płyty. Whole Lotta Love w tej czynności ani trochę nie pomaga. Bez trudu można by znaleźć śmiałków, którzy powiedzą - riff wszechczasów. Osobiście do nich nie należę, ale czoła chylę. Zresztą nie tylko przed riffem - pojawiająca się we Whole Lotta Love długa, totalnie odjechana psychodeliczna część jest jak przebicie z innego wymiaru. I miło jest po niej znów wrócić do konkretów. Zestawienie tej psychodelii z konkretnymi jest tak dziwne, że chyba nikt normalny by na to nie wpadł.
Oczywiście "nienormalność" Page'a i jego kolegów to w tym momencie ogromna zaleta. W przypadku Led Zeppelin trudno nie nadużywać słowa "kontrasty" - po pierwszych dwóch płytach słychać, że pomysł na ten zespół opiera się w dużej mierze na kontrastach. "Dwójka" jest może uboższa w ekstrema, ma mniej zróżnicowaną rzeźbę terenu niż debiut, ale i tak sporo się dzieje. Nie zawsze na tak oczywistej zasadzie jak w Ramble On, czyli - spokojne canto, mocniejsze refreny. Zresztą ta cała "oczywistość" nie odbierze uroku i piękna delikatnym fragmentom What Is And Should Never Be, a czadu - tym mocniejszym.
Kontrasty u Led Zeppelin nie muszą wyrażać się jedynie w decybelach. Nie brakuje też kontrastów między standardowymi oczekiwaniami słuchacza, który próbuje zgadnąć co będzie za chwilę, a niestandardową rzeczywistością. Znów niespodziewane zmiany tempa i klimatów. Cały instrumentalny Moby Dick jest efektem zaskakujących pomysłów - bardzo dobry heavybluesowy riff spinający klamrą długie, perkusyjne solo Bonhama. Po latach, w innej rzeczywistości, tego popisu na pewno nie słucha się już z takim nabożeństwem. Ciągle jednak robi wrażenie pomysł z graniem na normalnej perkusji nie tylko pałkami, ale i gołymi dłońmi. Page nie był osamotniony w kombinowaniu...Chyba, że na własne życzenie - tak jak w Heartbreaker, gdy nagle wszystkie instrumenty milkną, zostaje tylko on i jego gitara. Dziś takie solowe popisy nikogo nie rzuciłyby na kolana. Gdyby ktoś postanowił sobie zagrać podobny zestaw patentów, na pewno nie robiłby tego a cappela, bo trochę obciach. Przecież te patenty są boleśnie typowe. Teraz! Stały sie takie dlatego, że kilkadziesiąt lat temu zagrał je Jimmy Page - i o tym drobnym detalu wypada pamiętać.
Słabe punkty? Wypełniacze? Naprawdę będzie o nie ciężko. Ponoć materiał na "dwójkę" był tworzony na bazie bluesowych i rock'n'rollowych standardów, które zespół wcześniej przerabiał z myślą o koncertach. Ale dajmy sobie spokój ze śledztwem - wszystkie numery podpisane są przez muzyków Led Zeppelin. Przecież każdy bluesowy riff ma to do siebie, że człowiek słuchając go kombinuje, gdzie już go wcześniej słyszał. Ten z Heartbreaker ma taką wagę, że spokojnie można by z niego zrobić mroczny, sabbathowski ultraciężar. Ten z Bring It On Home jest bardziej mantryczny, co koreluje z zawodzeniami Planta, którego niektóre partie zostały przepuszczone przez jakiś dziwny, mglisty efekt. Natomiast bluesowo-rockowy charakter The Lemon Song wcale nie przeszkadza Jonesowi w graniu swingujących pochodów. Słowem znów Zeppelini przypomnieli, że z bluesa można wycisnąć bardzo różne rzeczy - wystarczy mieć głowy pełne pomysłów, skłonność do poszukiwań, umiejętność różnobarwnego grania.
A propos wyciskania - w The Lemon Song śpiewa: squeeze me 'till the juice runs down my leg. Nietrudno się domyśleć jaki sok spływa po nodze i z czym ten spływ się wiąże. Od razu na początku, we Whola Lotta Love Plant zapowiada: I'm gonna give you every inch of my love. Na szczęście nie precyzuje ile ma tych cali - fanów mógłby wpędzić w kompleksy, fankom niezdrowo pobudzić wyobraźnię. Wystarczy, że wpędza w kompleksy aparatem głosowym - ponoć zaśpiewał na tej płycie kilka dźwięków, które sa w stanie usłyszeć tylko psy, a w każdym razie nie ludzie. Pewnie to bzdurna plotka, ale dobrze ilustrująca ocenę możliwości Planta.

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 4(6)/2009
Autor: Robert Filipowski

Tuż po zakończeniu prac nad "jedynką" muzycy Led Zeppelin wzięli sie za nagrywanie następnej płyty. Longplay Led Zeppelin II powstawał przez osiem miesięcy (od stycznia do sierpnia 1969), w trasie, w rozmaitych miejscach. To było szaleństwo - mówił Plant. Pisaliśmy w pokojach hotelowych, ścieżki rytmiczne nagrywaliśmy w Londynie, wokal w Nowym Jorku, w Vancouver dogrywaliśmy harmonijkę, a potem wracaliśmy do Nowego Jorku ukończyć miksy. Do tej listy należy dodać także Los Angeles i Memphis, o które kwartet również zahaczył podczas sesji.
Płyta trafiła do sklepów w październiku 1969 i z miejsca wdarła się na szczyt listy sprzedaży. W USA prześcignęła Abbey Road Beatlesów, okupując pierwsze miejsce przez siedem tygodni. Do dzisiaj w Ameryce sprzedano 12 milionów egzemplarzy "dwójki", dzięki czemu osiągnęła ona status diamentowej, za nakład przekraczający 10 milionów. Do miejsca pierwszego album dotarł także w Anglii. I choć popularność Led Zeppelin błyskawicznie rosła w coraz większej liczbie krajów (w Polsce - gdzie wówczas był bardzo ograniczony dostęp do zachodnich płyt - wystarczyła radiowa prezentacja Whole Lotta Love...), nie wszyscy wiedzieli, jak podejść do tej nowatorskiej twórczości. W 1969 roku recenzent mającego swą undergroundową sławę "Rolling Stone'a" napisał: Słuchałem tego na meskalinie, przterminowanym Romilarze, nowokainie i sproszkowanym Fusion i zawsze było tak samo niepojęte. Muszę przyznać, że nigdy nie słuchałem tej płyty na trzeźwo - nie sądzę, by tak ciężki zespół dało się w takiej sytuacji polubić. Na podobny sarkazm zdobył się jazzowy magazyn "Down Beat", pisząc, że jest to muzyka do słuchania wyłącznie na cały regulator, kiedy się jest naćpanym. Takie głosy pozostawały na szczęście w zdecydowanej mniejszości.
Album otwiera jeden z najbardziej rozpoznawalnych gitarowych riffów świata. Ta bluesowa zagrywka o prawdziwie hardrockowej mocy we Whole Lotta Love to znak rozpoznawczy Jimmy'ego Page'a. Także motoryczny puls, charakterystyczny slide i porywające wokalne popisy Roberta Planta we wspomnianym utworze do dziś są jedyne w swoim rodzaju.
Led Zeppelin II nie tylko zdefiniował styl zespołu, ale stał sie fundamentem całego hardrockowego i heavymetalowego grania, do którego odwoływali się artyści kilka dekad później. Drapieżny riff Heartbreaker niby oparty jest na bluesowej skali, ale sposób, w jaki Page wydobywa te dźwięki, przydaje mu metalowej energii. Grupa wzmocniła swoje brzmienie, w jeszcze większym stopniu niż na debiucie stosując kontrasty między ostrymi a łagodniejszymi fragmentami utworów - ta ekspresja uwydatniona została w What Is And What Should Never Be i w Ramble On. Pierwszy z nich sięga do bluesa, w spokojnych fragmentach śpiew Planta jest senny, trochę oddalony, dopiero gdy następuje skok dynamiki słyszymy brzmienie Led Zeppelin w pełnej krasie. Drugi to kolejna wycieczka w stronę muzyki folkowej, która - podobnie jak w Babe I'm Gonna Leave You - skontrastowała została fragmentami mocno, ostro brzmiącymi. Zgoła już metalowe granie wywiedzione z bluesa słychać w The Lemon Song i Bring It On Home. Brzmienie albumu (za które jako producent odpowiedzialny był Jimmy Page) wyprzedzało ówczesną konkurencję o kilka długości. Wprawdzie Jimi Hendrix i The Who zdążyli z powodzeniem wprowadzić do rocka przester i granie na sprzeżeniach, a także przenieśli ciężar miksu z partii wokalnej na gitarę, sprawiając, że muzyka miała większy cios, jednak dopiero album Led Zeppelin II pokazał, jak potężnie może brzmieć podstawowy rockowy skład: trzy instrumenty plus głos. Poczynając od szczelnie wypełniających przestrzeń gitar i basu, poprzez przeszywający śpiew Planta, aż po dudniące bębny Bonhama (jego popisowe solo słyszymy w Moby Dick) mamy do czynienie z uderzeniem, jakiego wcześniej rock nie znał, a do jakiego wkrótce zaczęły dążyć zespoły grające muzykę spod znaku heavy. Ale, żeby nie było monotonii, także na tej płycie znajdziemy chwilę wyciszenia - jest nią ballada Thank You, oparta głownie na gitarze akustycznej i organach.
Jeśli na debiucie muzycy Led Zeppelin pod wodzą Page'a dopiero szukali brzmienia i wciąż badali swoje możliwości, można śmiało powiedzieć, że na Led Zeppelin II poczuli się naprawdę pewnie. Jimmy Page nie tylko gra na gitarze tak, że iskry lecą - w środkowej części Whole Lotta Love mamy kolejne eksperymenty z pogłosem, a także jego grę na thereminie. Natomiast Robert Plant daje jesczce pełniejszy przegląd swoich niebywałych interpretacyjnych możliwości: jest agresywny wrzask (The Lemon Song), są wokalne uniesienia i ekstatyczne pojękiwania (Whole Lotta Love), ale też opanowany, liryczny śpiew (Thank You). John Paul Jones sprawdza się zarówno jako świetny basista (posłuchajcie uważnie The Lemon Song), ale też jako klawiszowiec. A John Bonham wali w bębny tak, że aż szyby drżą w oknach i... nie traci wyczucia - później wielu próbowało zbliżyć sie do jego potężnego uderzenia, a najbliżej był chyba Dave Grohl na albumie In Utero Nirvany.
Po czterdziestu latach album Led Zeppelin II wcale sie nie zestarzał. Wystarczy podkręcić głośność na porządnym zestawie stereo, aby przekonać się o jego sile. I wbrew temu, co pisali niektórzy recenzenci (także ten z szacownego "Down Beat"), można śmiało i z wielka przyjemnością słuchać tej muzyki również na trzeźwo. Jest co smakować.

Whole Lotta Love
Ten riff zapewnił Page'owi miejsce w panteonie metalowych sław. Motoryczny, posuwisty, kołysze utworem, aż następuje przełamanie i wchodzi część środkowa, pełna eksperymentów z brzmieniem, a także z uniesieniami wokalnymi Planta. Pełen erotyzmu tekst Roberta - dosadnym: I'm gonna give you every inch of my love - mocno nawiązuje do You Need Love Williego Dixona. Autor upomniał się o należne mu honoraria, a do ugody doszło poza salą sądową, choć zajęło to trochę czasu, bo porozumienie osiągnięto dopiero w 1985 roku. Utwór w skróconej wersji został wydany na singlu w USA. W Wielkiej Brytanii również miał on sie ukazać na małej płycie, ale menażer Zeppelinów Peter Grant, wstrzymał tłoczenie.
What Is And What Should Never Be
Do nagrania tego utworu Page wykorzystał gitarę Gibson Les Paul, która niebawem miała stać się jego podstawowym instrumentem. Tekst piosenki ponoć opowiada o romansie, jaki Plant przeżył z młodszą siostrą swojej żony.
The Lemon Song
Następna dawka typowo bluesowej, bezpruderyjnej erotyki: Squeeze me, babe, 'till the juice runs down my leg... I kolejne kłopoty z prawami autorskimi. Pierwotnie The Lemon Song podpisane było jako zbiorowa kompozycja Led Zeppelin. Później okazało się, że w znacznym stopniu opiera się ona na Killing Floor czarnoskórego bluesowego klasyka Chestera Burnetta (znanego jako Howlin' Wolf), także z pewnymi zapożyczeniami z Cross-Cut Saw Alberta Kinga. W rezultacie na różnych wydaniach albumu podani są różni autorzy.
Thank You
Tekst napisany przez Roberta był miłosnym wyznaniem, skierowanym do żony: If the sun refused to shine/I would still be loving you. Spokojna ballada z delikatnym Hammondem, na którym grał John Paul Jones i akustyczną gitarą Page'a brzmi nietypowo, w sąsiedztwie ognistych riffów, ale dzięki temu jej urok jest jeszcze większy.
Heartbreaker
Pełen czadu utwór - opowiadający o skorej do zdrad kobiecie, łamiącej męskie serca - zwraca uwagę nie tylko mocarnym riffem, ale także gitarową solówką (podono improwizowaną), którą Page gra bez akompaniamentu. Solówka została dograna juz po ukończeniu utworu - mówił jej autor. Cała ta część została nagrana w innym studiu i umieszczona wśrodku. Jeśli się wsłuchać, brzmienie gitary jest tu inne. Solo było jedną z inspiracji Eddiego Van Halena, który twierdzi, że dzięki niemu wypracował swój unikalny styl.
Living Loving Maid (She's Just A Woman)
Ten szybki i krótki numer (zainspirowany pewną dość niesforną groupie i też poświęcony wadom kobiecej natury: You keep on talkin' till your dyin' day) cieszył się w USA - gdzie ukazał się na stronie B singla Whole Lotta Love - pewnym powodzeniem (65 miejsce listy "Billboardu"). Mimo to zespół nigdy nie przepadał za tą piosenką i nigdy nie zagrał jej w całości na żywo. Ponoć nie lubiła jej ówczesna dziewczyna Jimmy'ego.
Ramble On
Odejście od dyżurnego tematu tekstów Planta, jakim były dziewczyny. Słowa utworu zainspirowane zostały Władcą Pierścieni Tolkiena: T'was in darkest depths of Mordor/I meet a girl so fair/But Gollum, the evil one crept up/ And slipped away with her. Całość opatrzona przepięknym wstępem na akustycznej gitarze, skontastowanym mocnym refrenem.
Moby Dick
Instrumentalny utwór (znany też jako Pat's Delight i Over The Top), którego główną część stanowi solowy popis Johna Bonhama. Podczas koncertów solówka na bębnach rozciągała się czasami nawet do 20 minut, a perkusista grał nie tylko pałkami, ale także dłońmi.
Bring It On Home
Podpisany przez Page'a i Planta utwór z wykorzystaniem fragmentu kompozycji Williego Dixona pod tym samym tytułem. Wytwórnia Chess upominała sie o należne honoraria, ale w 1970 roku dogadano się poza sądem. Wzięliśmy tylko mały fragment z wersji Sonny'ego Boya Williamsona - tłumaczył Page - w ramach hołdu, a ludzie powiedzieli, że to ukradliśmy. Dodać warto, że Bring It On Home to numer Zeppelina wyjątkowo lubiany przez Slasha - przez lata grywał go podczas jamów.

Led Zeppelin - Led Zeppelin III
Atlantic 50 002 Germany
1970
*****
Jimmy Page (guitar, mandolin, backing vocal), John Bonham (drums, backing vocal), Robert Plant (lead vocal), John Paul Jones (bass, organ, backing vocal)
Producer: Jimmy Page
Side 1:
1.Immigrant Song (Page, Plant)
2.Friends (Page, Plant)
3.Celebration Day (Page, Plant, Jones)
4.Since I've Been Loving You (Page, Jones, Plant)
5.Out On The Tiles (Page, Bonham, Plant)
Side 2:
1.Gallows Pole (traditional, Page, Plant)
2.Tangerine (Page)
3.That's The Way (Page, Plant)
4.Bron-Y-Aur Stomp (Page, Plant, Jones)
5.Hats Of To (Roy) Harper (traditional, Obscure)







Recenzja: Tylko Rock 2/1991
Autor: Wiesław Królikowski

Już sama okładka wyróżnia tę płytę. Ma obracaną część i przypomina dziecięce książeczki do zabawy. Ale longplay świadczy o dojrzewaniu grupy. Led Zeppelin III - powstały i wydany w 1970 r. - został uznany przez wielu za przejaw kryzysu artystycznego. Jednak też można było trafić w ówczesnej prasie rockowej na pochlebne opinie. Nick Logan w "New Musical Express" nazwał Led Zeppelin III nie inaczej niż wyrafinowanym albumem.
Ten longplay od razu stał sie jedną z moich ulubionych płyt. I ucieszyło mnie, że z upływem czasu zaczął być coraz bardziej ceniony. Rolling Stone Record Guide z 1979 r. zalicza go już do najlepszych w dorobku grupy. A to, co ostatnio dzieje się w heavymetalowym światku - Five Man Acoustical Jam Tesli i tak dalej - wykazuje, że eksperyment jakim był Led Zeppelin III, okazał sie dla rocka równie ważny jak Whola Lotta Love.
Trzeci longplay Zeppelina był szczególnym wyzwaniem. Demonstracyjnym wyrzeczeniem się hardrockowej rutyny bez wyrzekania się dotychczasowego stylu.
Czuję, że nowy album może być najważniejszy z dotąd powstałych - zapowiadał Page i zastrzegał się: Nie zmieniamy naszego nastawienia. Nie byłoby w porządku, gdybyśmy zupełnie zmienili nasze brzmienie. Na najnowszej płycie będzie kilka spokojniejszych, akustycznych numerów. Ale ciągle jesteśmy ciężkim zespołem. Tajemnicę Led Zeppelin III Plant wyjaśnił ostatnio dość rozbrajająco: Po prostu kupiliśmy płytę Incredible String Band i podążyliśmy w tym kierunku.
Jednak rzeczywiście mamy tu najprawdziwszy Led Zeppelin. I to mimo, iż zbliżenie do folku przynosi niekiedy - jak w Bron-Y-Aur i Tangerine - rezultat niezbyt odległy od... wczesnych poczynań The Rolling Stones. A może raczej: poczynań brytyjskiej czołówki z połowy lat sześciesiątych, w których Page uczestniczył jako muzyk sesyjny.
Są tu też wzloty Zeppelina, porównywalne z największymi osiągnięciami z poprzednich płyt. Ludowy temat Gallows Pole ma jakby dwie warstwy: folkową, z mandoliną i banjo, i hardrockową, dzięki sekcji rytmicznej. A przy ciekawej aranżacji - rozimprwizowany ogromnie dynamiczny finał... Niby-folk w wydaniu Led Zeppelin okazuje się przdziwnie uniwersalny: w That's The Way nawiązuje do hippisowskiej muzyki Zachodniego Wybrzeża USA, w Friends - do muzyki arabskiej.
Natomiast bluesowe oblicze zespołu można poznać z obu stron: elektrycznej i akustycznej. Hałaśliwe Hats Off To (Roy) Harper przekonuje, że ekspresję najbardziej szalonego hardrocka można przenieść do najbardziej tradycyjnego bluesa. Zaś dramatyczne Since I've Been Loving You - blues, przechodzący w bluesowo zabarwioną kompozycje rockową - jest kolejnym potwierdzeniem wokalnej oryginalności Planta. Jest też przykładem efektownego eklektyzmu w grze Page'a, chwilami można go pomylić z Duane'em Allmanem.
Płyta intrygująco dokumentuje rozwój grupy. Nie pozostawiają co do tego najmniejszych wątpliwości jej hardrockowe utwory. W Immigrant Song pojawia się typowy dla Led Zeppelin riff i coś z atmosfery Whole Lotta Love, ale poza tym nie ma tu nic oczywistego. Hardrockowe brzmienie jest osiągane bardzo oszczędnymi środkami, melodia modulowana, a harmonia stosunkowo bogata. Na dodatek Plant napisał dość niecodzienny - jak na rock owych czasów - tekst o Wikingach, zresztą stając się w ten sposób prekursorem całej "średniowiecznej" szkoły metalowych tekściarzy. A w Out On The Tiles trafiamy już na coś w rodzaju heavymetalowej koncepcji brzmienia.
I to wszystko znalazło się na płycie, niekiedy uznawanej za zdradę ciężkiego rocka.

Recenzja: Teraz Rock 3/2003
Autor: Igor Stefanowicz

Dobrze, że ta płyta nie zaczyna się od Since I've Been Loving You - mogłoby wtedy powstać wrażenie, że zespół robi rzeczy piękne i klimatowe, ale w rozwoju stylistycznym zatrzymał się leniwie. Przecież, mimo wirtuozerii i inwencji Planta i Page'a, mimo organowych brzmień Jonesa, to w sumie po prostu bluesrockowa ballada. A ponieważ Since I've Been Loving You został zaserwowany jako czwarty utwór, spływa na nas ulga, że Zeppelini o bluesie nie zapomnieli. Bo na tej płycie Led Zeppelin śmielej podłącza się do innych korzeni niż bluesowe. W ogóle poszli tropem przez jednych odczytywanym jako przejaw dojrzałości i rozwoju, przez innych zaś jako symptom zagubienia, czy może nawet kryzysu twórczego.
Z początku sprawy układają sie po myśli tych, którzy chcieliby słyszeć Led Zeppelin grający coraz ostrzej (tym większy będzie ich zawód, gdy posłuchają sobie drugiej strony płyty, że posłużę się analogowym podziałem). Riffowy ciężar i szybki, motoryczny rytm otwierającego "trójkę" Immigrant Song to już prawdziwy heavy metal. Metalowy jest nawet tekst o Wikingach i te zaśpiewy - ni to syrena alarmowa, ni to syrena morska. Kawałek nagle się urywa i następuje zdziwienie numer jeden - Friends.
Akustyczne gitary i przeszkadzajki tworzą jedną, folkową, lekko orientalną warstwę tego utworu. Drugą warstwę budują przeciągłe, niepokojące dźwięki melotronowej sekcji smyczkowej. Natomiast słuchając Celebration Day trudno się zdecydować, czy to hardrockowy czad, czy lekko przesterowane country! Kiedy już nacieszyliśmy się odnalezionym gruntem pod nogami, dzięki Since I've Been Loving You (TSA miało się czym zainspirować robiąc Trzy zapałki...), wchodzi Out On The Tiles - dość nerwowy, rozkojarzony. Może nie wypełniacz, ale niezbyt wielka rzecz. Ale nasyćcie się tymi ostrymi dźwiękami gitary i hardrockową pracą sekcji, bo do końca "trójki" już takich klimatów nie usłyszycie.
Można przyjąć, że Led Zeppelin III dzieli się na dwie części - jedną bardziej hardrockową, drugą bardziej akustyczną. Jest to zbyt zróżnicowany album, by ten podział uznać za klarowny, ale coś w nim jest. No to jedziemy z wyspiarskim folkiem, którego wspaniałym przykładem jest Gallows Pole - głównie akustyczny, momentami bardzo żywiołowy. Podobne źródła mają Tangerine i That's The Way, choć bliżej im do country. Przez to, a także przez niższy, spokojniejszy śpiew Planta, wydają się mnie "zeppelinowe", ale przecież ten zespół jeszcze niejednym nas zaskoczy. Chociaż przyznam, że mnie przy okazji wydają się też mniej warte zapamiętania. Inaczej niż recenzentowi "Rolling Stone'a", który swego czasu pisał, że That's The Way jest pierwszą piosenką Led Zeppelin, która go prawdziwie poruszyła. A to dzięki opisanej w tekście historii przyjaźni dwóch chłopaków, z których jeden był zły, czy raczej gorszy, bo pochodził z ciemniejszej strony miasta. Trzeba też przyznać, że pod względem muzycznym nie ma mielizny - mieszanka brzmień akustycznych, z elektrycznymi daje bardzo ciekawy efekt. Czysty akustycznie jest za to Bron-Y-Aur Stomp, w którym wyjątkowo ascetyczną pracę sekcji rytmicznej wspomaga klaskanie. Za to niezwykle prosty (gitara traktowana bottleneckiem plus śpiew), zwykły, korzenny blues Hats Off To (Ray) Harper stał się małym produkcyjnym poligonem doświadczalnym. Głos Planta został przepuszczony przez jakiś gitarowy efekt-wibrator, jakiś tremolo, czy coś, że o reverbie nie wspomnę. Biorąc pod uwagę jak skromne środki techniczne oferowały ówczesne studia, można nazwać Page'a produkcyjnym McGyverem, co ze sznurówki i sitka do makaronu zrobi helikopter.

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 4(6)/2009
Autor: Robert Filipowski

Mając w pamięci porozrzucane po świecie sesje nagraniowe Led Zeppelin II, tym razem członkowie zespołu woleli przygotować materiał w spokojniejszej atmosferze. Robert zaproponował wyprawę do domku Bron-Y-Aur, który znał z dzieciństwa - mówił Page. Nigdy wcześniej nie byłem w Walii. Wzięliśmy gitary, pojechało też kilku roadies i dobrze sie bawiliśmy.
Pozbawiony prądu i bieżącej wody, XVIII-wieczny dom w Gwynedd sprawił, że na trzecim albumie Led Zeppelin więcej miejsca poświęcili akustycznemu graniu. Był to bardzo dobry czas dla Page'a i Planta - piosenki, które napisali podczas pobytu w Bron-Y-Aur, znaleźć można nie tylko na Led Zeppelin III, ale także na Physical Graffiti (The Rover, Bron-Y-Aur, Down By The Seaside) i wydanym już po rozwiązaniu zespołu albumie Coda (Poor Tom).
Led Zeppelin III był jednym z najbardziej wyczekiwanych albumów 1970 roku. Jego premiera miała miejsce w październiku, po dwumiesięcznym opóźnieniu, spowodowanym oryginalnym, skomplikowanym projektem okładki. Pierwsze reakcje były mieszane - wprawdzie płyta dotarła na szczyt list przebojów w USA i Wielkiej Brytanii, ale recenzenci nie byli dokońca przekonani, co do nowego kierunku rozwoju grupy, nie wszystkim podobała się jej akustyczna odsłona (warto jednak dodać, że w opiniotwórczym brytyjskim "Melody Maker" recenzja kończyła się słowami: Czapki z głów przed Led Zeppelin). Szukali kolejnego "Whole Lotta Love", zamiast posłuchać tego, co nagraliśmy - żalił sie Page. Plant mu wtórował: Publiczność nie wiedziała, jak do tego podejść. Chcieli od nas czegoś w rodzaju "Paranoid" Black Sabbath.
Aby uniknąć nieporozumień, trzeba zaznaczyć, że akustyczne brzmienia nie zdominowały całego materiału. Przeważają na drugiej stronie płyty winylowej (czyli utwory od 6 do 10 na kompakcie), pierwsza zaś połowa albumu nie jest az tak odległa od wcześniejszych dokonań kwartetu. Immigrant Song rozsadza głośniki dudniącym basem i masywna perkusją, ale jest też ciekawie pomyślany, potwierdza zeppelinową oryginalność. Plant zapuszcza się na górna granicę skali swojego głosu, brzmiąc niczym syrena alarmowa. Since I've Been Loving You, kolejny popis spółki autorskiej Page-Plant, to oparta na bluesowej progresji ballada, która jednak w porównaniu z choćby You Shook Me pokazuje, jak dużą ewolucję przeszedł zespół od czasu debiutu. Utwór cechuje niebywała ekspresja, grupa stopniowo wznosi się do kulminacyjnego punktu, jakim jest przejmująca solówka Page'a, do dziś uznawana za jedno z jego największych osiągnięć. Gitarzysta w wywiadzie dla "Tylko Rocka" przyznawał, że była to najtrudniejsza solówka w jego karierze: Niełatwo było zagrać solo, które przewyższałoby sola grane przez innych. A, sądze, o tym wszystkim chodzi, czyż nie? Głos Planta w tym utworze przyprawia o dreszcze, tym bardziej, że śpiewa nietypową dla siebie chrypką. Na szczególną uwagę zasługuje także John Paul Jones, który wystąpił w podwójnej roli - grając na Hammondzie i na obsługiwanym przy pomocy specjalnych pedałów syntezatorze, służącym za bas. Natomiast w Celebration Day i Out On The Tiles dużo jest melodyjnego hardrocka. Na pierwszej stronie winylowej płyty tylko we Friends dominują akustyczne gitary wraz z orientalnymi smyczkami, które zaaranżował basista. Reszta longplaya, z wyjątkiem Tangerine (zapoczątkowanym zaciekawiającym falstartem), jest juz po prostu akustyczna. Od wspaniałej, zgoła hardrockowej, porywającej adaptacji ludowej pieśni Gallows Pole, poprzez nastrojowy That's The Way i Bron-Y-aur Stomp w skocznym rytmie, po tradycyjnie bluesowy i bardzo ekspresyjny Hats Off To (Roy) Harper, gdzie Page ponownie bawi sie gałkami na konsolecie, eksperymentując z przesterem i pogłosem.
Od wielu lat album Led Zeppelin III zasłużenie uważany jest za jedno z klasycznych dzieł kwartetu, a nowatorski, jak na 1970 rok, pomysł połączenia muzyki unplugged z ciężkim rockiem wykorzystywany jest w mniejszym lub większym stopniu przez większość metalowych zespołów.

Immigrant Song
Piosenka zainspirowana wizytą Led Zeppelin w Islandii, w czerwcu 1970 roku. Tekst Planta - jakże inspirujący dla późniejszych metalowców - opowiada o podbojach Wikingów. The hammer of the gods/Will drive our ships to new lands/ To fight the horde singing and crying: "Valhalla I am coming!" - śpiewa Plant na tle dudniącego riffu. Utwór został wydany w Ameryce na singlu. Na stronie B znalazła się - może trochę zbyt banalna jak na Zeppelinów - piosenka Hey Hey What Can I Do, która nie trafiła na żaden regularny album grupy, a na CD po raz pierwszy była dostępna w boksie Led Zeppelin (Atlantic 1990).
Friends
Przykład zaskakującego rozwoju zespołu - niesamowita partia smyczków została zaaranżowana przez Johna Paula Jonesa, słychać tu także syntezator Mooga. Jimmy Page twierdzi, że chcieli w ten sposób uzyskać indyjski klimat. The greatest thing, you ever can do now/ Is trade a smile with someone who's blue now - tak sympatycznie radzi Plant w tym utworze.
Celebration Day
Przez nieuwagę inżyniera skasowano kilkanaście sekund partii perkusji na początku utworu. Wypadek sprawił, że początkowo piosenka miała trafić do śmieci, ale ostatecznie zmyślnie połączono ją z poprzednim utworem i zanim wejdą bębny słyszymy tylko śpiew Roberta Planta, gitarę i syntezator Mooga. Choć tekst bezpośrednio na to nie wskazuje (na pierwszy plan wybija śię tu radosne: I'm so happy/ I'm gonna join the band/ We are gonna dance and sing in celabration/ We're in the promised land), podobno Planta zainspirowała atmosfera Nowego Jorku, na co mógłby skazywać fakt, że niekiedy na koncertach wokalista zapowiadał utwór jako The New York Song.
Since I've Been Loving You
Oto jak z bluesa zrobić hardrockowe arcydzieło. Dramatyczna forma tego utworu znalazła wielu naśladowców, którzy dojrzeli tu archetyp ciężkiej ballady (na przykład w Polsce TSA - dowodem Trzy zapałki). Zeppelini nagrali utwór w studiu na żywo. Choć gitarowe solo Page'a uważane jest za jedno z najlepszych w jego dorobku, sam autor nir był nim zachwycony. Mogło być lepsze - przyznawał. Ale nigdy nie można być w pełni zadowolonym z tego, co sie robi. Robert Plant śpiewa tu o tym, jak wypruwa sobie żyły dla pewnej niewdzięcznej kobiety: Working seven to eleven every night/ It really makes my life a drag.
Out On The Tiles
Ten mocny utwór wziął się z riffu, który zrodził sie w głowie Johna Bonhama. On też był pomysłodawcą tytułu, który oznacza mniej więcej "wyruszyć na miasto" (znając jego nawyki, pewnie miał na myśli eskapadę do baru). Ale Plant dopisał pogodny tekst o spacerze z ukochaną, z powtarzającym się wersem: All i need from you is all your love. Nietypowy riff tego utworu, oparty jest na mollowej skali i należy do ulubionych gitarowych zagrywek Toma Morello.
Gallows Pole
Grupa adaptuje tu ludową pieśń, znaną także jako The Maid Freed From The Gallows. Spopularyzował ją słynny murzyński pieśniarz folkowy Huddie William Ledbetter, występujący pod pseudomimem Leadbelly, choć Page w tym przypadku wyszedł od wersji innego folkowca - Freda Gerlacha. W aranżacji Zeppelinów Plant zmienił tekst utworu (opowiada on o ostatnich chwilach skazańca oczekującego pod szubienicą na wykonanie wyroku: Hangman hangman hold it a little while/ Think I see my friends coming/ Riding many a mile). Jones zagrał tu na mandolinie i basie, a Page na banjo.
Tangerine
Jimmy Page ponownie sięgnął do materiałów z czasów The Yardbirds - utwór Knowing That I'm Losing You został opatrzony nowym tekstem i zyskał tytuł Tangerine. Plant zaśpiewał dwa razy, a jego głos nałożono, co sprawia wrażenie, że wokalista śpiewa w duecie z samym sobą. Page użył zaś gitary pedal steel i efektu wah-wah. To jedyna kompozycja na Led Zeppelin III pod którą podpisany jest sam gitarzysta.
That's The Way
Jedna z piosenek skomponowanych przez Page'a i Planta podczas pobytu w Bron-Y-Aur. Muzycy napisali ją pewnego dnia po powrocie z bardzo długiego spaceru. W tekście mamy reakcję "zwykłego" chłopaka na ruch hippisowski: I can't believe what people saying/ You're gonna let your hair hang down/ I'm satisfied to sit here working all day long/ You're on the darker side of town. W nagraniu słyszymy głos Planta, gitarę Page'a i mandolinę Jonesa - muzycy obyli się bez perkusji Bonhama.
Bron-Y-Aur Stomp
Zabawna piosenka, w której Plant śpiewa o ... swoim psie (Spend my natural life with you/ You're the finest dog I knew, so fine). Jones zagrał tu na kontrabasie, a Bonham na kastanietach. Tytuł wskazuje, że jest to jeden z numerów napisanych w Bron-Yr-Aur (mimo, że do pisowni wkradł się błąd, którego nie poprawiono), jednak korzenie piosenki sięgają 1969 roku i początkowo nazywała sie ona Jennings Farm Blues.
Hats Off To (Roy) Harper
Tytuł mówi wszystko: to ukłon w stronę Roya Harpera, jednego z bardziej oryginalnych reprezentantów brytyjskiej estrady lat 60. i 70., którego Page poznał na festiwalu Bath w 1970 roku. Muzycy Led Zeppelin bazują tu na tradycyjnym bluesie Shake'em On Down Bukka White'a. Utwór podpisany został jako tradycyjna pieśń zaaranżowana przez niejakiego Charlesa Obscure'a - tak naprawdę pod tym żartobliwym pseudonimem kryje sie Jimmy Page. W pamięć zapada już przedziwny wstęp z zapętlonym fragmentem i przesterowanym echem.


Led Zeppelin - Led Zeppelin IV
Atlantic ATL 50 008 Germany
1971
*****
Jimmy Page (guitar, backing vocal), John Bonham (drums, backing vocal), Robert Plant (lead vocal), John Paul Jones (bass, organ, backing vocal)
Producer: Jimmy Page
Side 1:
1.Black Dog (Page, Plant, Jones)
2.Rock And Roll (Page, Plant, Bonham, Jones)
3.The Battle Of Evermore (Page, Plant)
4.Stairway To Heaven (Page, Plant)
Side 2:
1.Misty Mountain Hop (Page, Plant, Jones)
2.Four Sticks (Page, Plant)
3.Going To California (Page, Plant)
4.When The Levee Breaks (Page, Plant, Bonham, Jones, Minnie)







Recenzja: Tylko Rock 2/1991
Autor: Wiesław Królikowski

Jest to jeden z najlepiej sprzedających się longplayów rockowych. I należy do najbardziej chwalonych. W 1979 r. redaktorzy "Melody Maker" uznali go za jeden z dziesięciu najważniejszych albumów mijającej dekady. Można było przeczytać przy tej okazji: To klasyczna płyta, wspaniały pokaz wszechstronności. Zas ostatnimi czasy "Guitar World" umieścił ten longplay na liście najwspanialszych płyt w historii rockowej gitary, pisząc o nim: Sergeant Pepper heavy metalu.
Ze swojej strony muszę jednak dodać, że była to pierwsza płyta Led Zeppelin, co do której miałem pewne wątpliwości. I nadal mam. Niemeniej, także uważam, że po latach słucha się jej doskonale. Chyba nawet jeszcze lepiej niż kiedyś. Może także dlatego, że ten album Led Zeppelin, to klasyka, w którą wsłuchiwali sie późniejsi klasycy rocka. Wiadomo, że znaleźli tu coś dla siebie i Eddie Van Halen, i Angus Young...
Ten album miał być czymś wyjątkowym w dorobku zespołu. Wszyscy mieliśmy różnego rodzaju szalone pomysły - wyznał później Page. On sam chciał, aby wydać zamiast longplaya cztery małe płyty, lecz wycofał się, gdy okazało się, że podniosłoby to koszty. Z kolei Plant opowiadał, że nosili się wtedy z zamiarem przygotowania dwupłytowego albumu. Na pewno wytrwali przy jednym pomyśle. Mimo sprzeciwów Atlanticu, płyta ukazała sie bez nazwy zespołu na okładce i na wewnętrznej kopercie. Ale także bez tytułu. Zastąpiły go cztery symbole, które wybrali dla siebie muzycy. Nie był to dziwny kaprys, przynajmniej ich zdaniem.
Wszyscy zgodziliśmy się, jak to powinno wyglądać - opowiadał po latach Page wysłannikowi "Q". Zupełna anonimowość. To znaczyło: zapomnij, co było - ten album zwrócony jest ku przyszłości. Po prostu słuchaj muzyki.
Nie tylko to roztaczało niecodzienną, tajemniczą aurę wokół zespołu. Na nalepce płyty widniały cztery symbole, ale też okładkowa ilustracja z miejskim widokiem była symboliczna. Jak objaśniał Page: Stary człowiek na okładce, niosący chrust, zyje w harmonii z naturą... Jego stary dom rozebrano i przeniesiono go do tych slumsów. Stary człowiek jest również Pustelnikiem z kart tarota, symbolem pewności siebie i mistycznej mądrości.
4 Symbols to płyta wyjątkowa przede wszystkim dzięki Stairway To Heaven, zresztą także niosącego treści, które dobrze pasowały do hippisowskiej epoki. O Stairway To Heaven można przeczytać w rockowych encyklopediach, że to najwspanialsze chwile Led Zeppelin. Page jest podobnego zdania: Tu jest wszystko i zespół w szczytowej formie... jako zespół. Każdy muzyk chce zrobić coś o trwałej wartości, co wytrzymuje długie lata. I sądzę, że nam sie to udało w przypadku "Stairway".
Plant był z początku bardzo zadowolony z tego utworu. Później zmienił zdanie. W 1988r. mówił z ironią na łamach "Rolling Stone", że to ładna, przyjemna, pozytywna, naiwna pioseneczka, bardzo naiwna. Być może ranił w ten sposób większość fanów grupy, ele też rozwiewał krążące tu i ówdzie plotki o ukrytym, diabelskim przesłaniu, będące zapewne echem okultystycznych zainteresowań gitarzysty Led Zeppelin.
Stairway To Heaven wspaniale ewoluuje od niemal ludowej ballady w staroangielskim klimacie ku coraz ostrzejszej muzyce. A w finale raczy słuchacza typowym Zeppelinem. Wszystko jest tu dopracowane i podane z dużą kulturą, także śpiew Planta zmienia się odpowiednio do aranżacji. Ten wyjątkowy utwór ma wyjątkowy jak na Led Zeppelin tekst. Co prawda Plant napisał go - jak później wyszło na jaw - napaliwszy się haszyszu, jednak ostateczny rezultat można potraktować całkiem serio. I chyba warto. To swgo rodzaju alegoria, jakby kpina z konsumpcyjnych ideałów Zachodu - owa Pani kupująca sobie tytułowe schody do nieba - i wyznanie wiary w duchowe odrodzenie, w możliwość nowej, lepszej wspólnoty ludzkiej.
Stairway To Heaven jest nieco zbliżone do ówczesnych, archaizujących poczynań Jethro Tull czy Traffic. Ale logicznie wynika z wcześniejszej twórczości grupy. Wbrew nadziejom Page'a, Led Zeppelin IV - bo taka nazwa przylgnęła do albumu - raczej wieńczy najciekawszy okres działalności zespołu, niż otwiera nowy rozdział w jego artystycznej biografii. Podobne wrażenie można odnieść słuchając innych utworów. Mimo urozmaiconego repertuaru, głównie mamy tu do czynienia z hard rockiem i swego rodzaju folkiem. W The Battle Of Evemore konwencja szkockiego madrygału idealnie przenika się ze stylem Zeppelina. W Black Dog ciężki rock, mocno osadzony w bluesie, osiąga - jak dziś można powiedzieć - brutalność heavy metalu. Znamienne jednak, że od pewnego momentu grupa zaczyna tracić tu impet, trochę gubi się... Nowe poszukiwania, w Misty Mountain Hop i Four Sticks, polegają na zachowaniu dotychczasowej ekspresji przy urozmaiconej rytmice - pojawia się nawet riff na 5/4 - i przy zmienionej aranżacji, z wyeksponowanym fortepianem elektrycznym lub melotronowym tłem. I pozostają tylko ciekawostkami w dorobku ciekawego zespołu. Potęgują wrażenie, że płyta jest nierówna. Ale też trudno równać do Stairway To Heaven...

Recenzja: Teraz Rock 3/2003
Autor: Igor Stefanowicz

Nie mam ochoty na kontrowersyjne opinie - to wielkie dzieło, album dziejowy. Po prostu nie znalazłbym argumentów przeczących tej tezie. Na swojej czwartej płycie, oznaczonej dziwnymi symbolami, Zeppelini doszli do celu każdą z dróg, którymi poruszali się do tej pory. Weźmy na początek blues - zwłaszcza, że w tym stylu płyta zaczyna się i kończy. Z riffem Black Dog dzieją się rzeczy na tyle dziwne, że - z całym szacunkiem - ale Murzyn by ich na werandzie nie wymyślił. Harmonie gitarowe, jakie pod koniec zaczynają się pojawiać w riffie, też nie są typowo rock'n'rollowe. Złożony, pełen inwencji numer, oj, nie ma tu kwadratu. To samo można powiedzieć o Four Sticks, w którym bluesowość jest jeszcze mniej oczywista, przełamana funkiem, poprzetykana niby-orientalnymi wstawkami z niby-orkiestrowymi brzmieniami. No i ta daleka od rockowych standardów praca sekcji rytmicznej! Natomiast When The Leeve Breaks mógłby być gotowcem dla Moby'ego, gdy przyrządzał album Play. The White Stripes też się musieli na tym uczyć. Wspaniały, wciągający puls, klimat, na swój sposób nowoczesna, czy raczaej ponadczasowa rzecz.
Akustyczna strona "czwórki" Zeppelina też ma rożnobarwne odsłony. Najnormalniejszą w spokojnym, folkowym Going To California (inspiracją do napisania tekstu była Joni Mitchell - to ona jest tym dziewczęciem z miłością w oczach i kwiatami we włosach). W Kaliforni jednak nie zawsze jest fajnie, bo jak śpiewa Robert Plant: the mountains and the canyons started to tremble and quake. No i sobie wyśpiewał, bo jak Led Zeppelin przylecieli na miksy do L.A., to ponoć trafili akurat na całkiem prawdziwe wstrząsy sejsmiczne.
Bardziej wymyślną stronę akustycznych poszukiwań Led Zeppelin pokazuje w The Battle Of Everymore, w doprawdy niesamowitym, bardzo oryginalnym numerze, choć jego korzenie tkwią w angielskim folku. Ale chyba nie tylko, skoro ta mandolina brzmi jak sitar... Wspaniale wypada tu duet wokalny Roberta Planta z Sandy Denny, brytyjską folkową artystką. Kiedy Palnt wchodzi ze swoim bring it back robi się naprawdę niezły czad.
No i cóż - Stairway To Heaven. Piękno tego utworu może się po latach wydać kiczowate, cukierkowe. W dodatku tekst bywał przedmiotem drwin krytyków z powodu mało czytelnej treści, za którą ponoć nic wielkiego się nie kryje, na pewno są tu niezbyt odkrywcze stwierdzenia w rodzaju cause you know sometimes words have two menings (bo wiesz, czasem słowa mają dwa znaczenia). Może Plant, tak daleko zabrnął w swoje mistyczne fascynacje, że trochę sie pogubił? Przypomnę też, że ponoć w wielu amerykańskich sklepach z instrumentami muzycznymi wisiały zakazy grania Stairway To Heaven, bo obsługa już nie mogła znieść kolejnych klientów testujących gitary za pomocą tego hitu. Numer Stairway To Heaven jest tak wielki, że musiał w końcu zacząć budzić kontrowersje. Ale nadal miałby wielkie szanse na zwycięstwo w wyborach najlepszej rockowej ballady wszechczasów.
Na koniec zostawiłem sobie dwa biegunowo odległe rodzynki - Rock And Roll i Misty Mountain Hop. Opisując ten pierwszy wystarczyłoby powtórzyć sam tytuł. Trafiały się głosy, że Led Zeppelin trochę spóźnili się z tak prostym hołdem dla rock'n'rolla - że niby na wysokości czwartej płyty nie wypadało im juz grać rzeczy oczywistych. Ale te niesłychane motoryczne bębny Bonhama i moc Planta... Natomiast Misty Mountain Hop choć zaczyna się i jest prowadzony stosunkowo normalnym gitarowo-klawiszowym riffem, to ma w sobie sporo cech eksperymentalnych. Wystarczająco dziwna jest już sama linia wokalna, taka jakaś psychodeliczna, niezbyt zdrowa. Podobnie prezentuja się niektóre harmonie i zagrywki gitarowe. W ogóle wygląda to trochę tak, jakby klawisze stanowiły bazę, a cała reszta czekała tylko, gdzie by tu zamieszać.
I taka jest właśnie "czwórka" Zeppelinów - trochę normy, trochę awangardy. Norma w najlepszym wydaniu - na niej oprze się cały hard rock i to chyba nie tylko w latach siedemdziesiątych. Awangarda też niczego sobie. Ten album kipi inwencją w każdej dziedzinie - kompozycje, aranżacje, wykonanie.

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 4(6)/2009
Autor: Robert Filipowski

Czwarty album nagrywali głównie w Londynie, choć wykorzystali też mobilne studio The Rolling Stones umieszczone w ciężarówce. Miksu dokonano w Los Angeles, ale zespół nie był z niego zadowolony i brzmienie poprawiono w Londynie.
Gdy album pjawił się w sklepach, na kopercie - jak postanowili sami muzycy - w żadnym miejscu nie było ani nazwy zespołu, ani tytułu. Na potrzeby tej płyty każdy z członków Led Zeppelin wybrał dla siebie symbol. I tak do dziś krążą różne nazwy tego longplaya, nadawane przez fanów i prasę: Led Zeppelin IV, Four Symbols, ZOSO (od symbolu Page'a), Untitled i Runes.
Ale nie kontrowersje wokół tytułu, lecz muzyka zawarta na płycie sprawiła, że czwarty album Led Zeppelin - jakkolwiek by go nie nazwać - stał się kamieniem milowym nie tylko w rozwoju grupy, ale całego rocka. Led Zeppelin IV (dla wygody przyjmijmy tę wersję) to wiązanka urozmaiconych i wspaniale uzupełniających się utworów, pokazujących kwartet Page-Plant-Jones-Bonham nie tylko jako głośny i bardzo ekspresyjny hardrockowy zespół, ale także jako uzdolnionych i wrażliwych kompozytorów, tworzących ponadczasowe rockowe dzieła. W pewien sposób zsumowali tu doświadczenia ze wszystkich poprzednich płyt. Stylowe i zarazem unowocześnione bluesowe granie słyszymy w When The Levee Breaks, mocny rock niczym z "dwójki" w Black Dog i Rock And Roll, a akustyczne patenty z poprzedniej płyty - pięknie rozwinięte - w The Battle Of Evermore i Going To California.
Ale też nie jest tak, że Jimmy Page wraz z kolegami zadowolił się swego rodzaju rekapitulacją dotychczasowych osiągnięć, o czym świadczy stosowanie nowych rozwiązań rytmicznych i brzmieniowych (wprowadzenie elektrycznego fortepianu w ciekawym rytmicznie Misty Mountain Hop, czy też orientalizmy w zgoła eksperymentalnym, jeśli chodzi o metrum riffów, Four Sticks). Co więcej, Led Zeppelin IV to ewidentnie nowy etap ewolucji muzyki rockowej, zmieniające obowiązujące wtedy spojrzenie na strukturę utworu, wnoszący do muzyki popularnej świeże rozwiązania kompozycyjne i aranżacyjne. Kto powiedział, że ballada ma być balladą od początku do końca? Stairway To Heaven Page'a i Planta rozpoczyna się od delikatnej akustycznej gitary (klimat Bron-Y-Aur) i melodii melotronu, przypominającej średniowieczną kantylenę. Muzyka stopniowo narasta, dołączają gitara basowa i perkusja, utwór rusza w kierunku ciężkiego rocka, śpiew Planta zmienia się odpowiednio, wchodzi solówka gitarowa Page'a, po której następuje mocne uderzenie finału. Wszystkie części utworu przechodzą płynnie jedna w drugą, nie przeszkadza nawet to, że grupa stosuje różne matra, w tym dość nietypowe, jak 5/4 albo 7/8, i zwiększa tempo. Tych osiem minut z czwartego Zeppelina z miejsca przeszło do historii. Stairway To Heaven - mimo swej długości - stało się jednym z najczęściej granych w radiu utworów.
Na Led Zeppelin IV Jimmy Page ponownie zabłysnął nie tylko jako kompozytor i gitarzysta, ale także jako producent. To on wpadł na pomysł wykorzystania dwóch mikrofonów postawionych w sporej odległości od perkusji, co pozwalało uzyskać w When The Levee Braks niespotykaną głębie (a i swoje znaczenie ma, że taśma z partią perkusji została z premedytacja nieco spowolniona przed dograniem reszty). Klimatyczne The Battle Of Everymore wypada równie przekonywująco jak dynamiczny Rock And Roll (w którym można doszukiwać się źródła stylu wczesnego AC/DC - zresztą Angus Young, choć nie znosił Led Zeppelin, uwielbiał ten utwór). Uzyskanie tak plastycznej głębi przy zachowaniu dynamizmu było nie lada wyzwaniem w czasach, gdy możliwości studyjne były znacznie ograniczone. Ale nawet dzisiaj w dobie Pro Tools i cyfrowej techniki rejestrowania dźwięku, Led Zeppelin IV brzmi olśniewająco i jest niedoścignionym wzorem dla wielu młodych zespołów.
Ten longplay Zeppelinów już w momencie ukazania się był bardzo chwalony, oceniany przez brytyjska prasę muzyczną, jako ważniejszy niż ich kontrowersyjny trzeci album. Płyta od lat zaliczana jest do wąskiego kanonu najważniejszych rockowych dokonań, uznawana za jedną z najlepszych pozycji przez najpopularniejsze branżowe czasopisma (np. w "Classic Rock" w 2001 roku i w 2006 zajęła pierwsze miejsce w zestawiniu rockowych albumów wszech czasów i najlepszych longplayów brytyjskich). Sukces artystyczny szedł w tym przypadku z sukcesem komercyjnym. Do tej pory w samych Stanach Zjednoczonych sprzedano oszałamiającą ilość 23 milionów egzemplarzy płyty (przed nią jest tylko Thriller Michaela Jacksona i Their Greatest Hits 1971-1975 The Eagles), choć na liście "Billboardu" album doszedł "tylko" do 2. miejsca. Na szczycie wylądował między innymi w Anglii, gdzie rozeszły się blisko dwa miliony sztuk albumu.

Black Dog
Riff wymyślił John Paul Jones i początkowo miał on szalenie nietypowe metrum 3/16. Zespół zorientował się, że w takiej formie będzie trudno wykonać go na żywo i rzecz uprościł. Charakterystycznym elementem są zaśpiewy Planta przeplecione ciężkimi gitarowo-perkusyjnymi wejściami (inspiracją było nieco wcześniejsze Oh Well Fleetwood Mac). Tytuł piosenki wziął się od labradora, który pętał sie po studiu, ale tekst nie ma nic z nim wspólnego - opowiada o seksualnym pożądaniu (I gotta roll can't stand still/Got a flaming heart can't get my fill) i o tym, jak kiepsko może zakończyć się romans z ekscytującą dziewczyną (Spent my money, took my car/Started tellin' her friends she wants to be a star). W USA utwór wydano na singlu.
Rock And Roll
Utwór powstał spontanicznie, kiedy Bonham nabił rytm Good Gooly Miss Molly i Keep A Knockin' Little Richarda. To najbardziej energiczny i najprostszy fragment czwartej płyty, z mistrzowsko poprowadzonym riffem i partią fortepianu zagraną przez współpracownika The Rolling Stones - Iana Stewarta. Podobnie jak Black Dog, wydano go na singlu w Ameryce.
The Battle Of Everymore
Jimmy Page bierze do ręki mandolinę Johna Paula Jonesa i - nie mając doświadczenia z tym instrumentem - tworzy takie piękne dzieło! Robert Plant napisał tekst inspirując się szkockimi wojnami i Władcą pieścieni Tolkiena. A śpiewa tu w duecie z folkową pieśniarką Sandy Denny, najbardziej znaną jako wokalistkę Fairport Convention, którą muzycy Zeppelina poznali na Bath Festival w 1970 roku. We wkładce płyty Sandy (niestety tragicznie zmarła w 1978 roku) dostała nawet swój własny symbol, składający się z trzech trójkątów złączonych wierzchołkami.
Stairway To Heaven
Wstęp i zwrotkę Page z Plantem napisali podczas pobytu w Walii, w Bron-Y-Aur. Utwór rodził się długo i w bólach. Najpierw niechętny był woklista, jak wspominał w 1991 roku na łamach "Guitar World": Gdy próbowaliśmy "Stairway To Heaven" graliśmy to jako reggae, bo Page nie mógł mnie zmusić, abym zaśpiewał. Nie znosiłem tego. Bonzo miał problemy z trafieniem w odpowiedni moment przed gitarowym solem. Inżynier dźwięku Andy Johns wspomina, że również z samą solówką Page miał problemy. Zaczynał popadać w paranoję, przez co ja też zacząłem popadać w paranoję - mówił. Licznych interpretacji doczekał się enigmatyczny tekst Planta, zresztą wydrukowany na wewnętrznej kopercie longplaya (co zdarzyło sie po raz pierwszy w przypadku Led Zeppelin). Pojawia się w nim szereg pozornie niepowiązanych ze sobą obrazów: kobieta, która chce kupić tytułowe schody do nieba, tajemniczy znak na scianie, wiosenne porządki i dudziarz, wskazujący innym drogę. Można przyjąć, że słowa utworu dotyczą poszukiwania wewnętrznej harmonii i dążenia do doskonałości, w każdym razie w zakończeniu pojawiają się wersy: And if you listen very hard/ The tune will come to you at last/ When all are one and one is all/ To be a rock and roll not to roll.
Misty Mountain Hop
Ten żywiołowy utwór, w którym John Paul Jones gra na elektrycznym fortepianie, ma tekst będący rezonansem policyjnego nalotu na imprezę hippisów pod Londynem (głównym powodem interwencji sił porządkowych była oczywiście marihuana). Plant porównywał piosenkę do My-Ding-A-Ling Chucka Berry'ego. Ciekawostką jest wpadka wykonawcza naszych mistrzów: trzecia zwrotka na kilka sekund "rozjeżdża się", zanim zespół ponownie łapie właściwy rytm.
Four Sticks
Podobno tytuł wziął się od tego, że Bonham gra tu czterema pałeczkami, ale nie zostało to potwierdzone. Four Sticks to kolejny utwór ze skomplikowanym rytmem, którego nagranie zajęło sporo czasu. Mniej oryginalny jest tekst, w którym Plant nie po raz pierwszy żegna się ze swoją wybranką: Oh baby I got to fly/ Got to try to find a way/ Got to try to get away/ Cause you know I gotta get away from you. Tym razem pożegnanie nabiera niemal mistycznej atmosfery: And when the owls cry in the night/ Oh baby baby when the pines begin to cry/ Baby baby how do you feel.
Going To California
Bohater piosenki wybrał się do Kalifornii, bo ktoś mu powiedział, że spotka tam dziewczynę o miłosnym spojrzeniu i z kwiatami we włosach... Pierwotny tytuł to Guide To California, a piosenka jest, jak twierdzili sami muzycy, swego rodzaju hołdem dla balladzistki Joni Mitchell, wtedy przede wszystkim znanej jako autorka utworu Woodstock. W Going To California Jones gra na mandolinie, a Bonham na tamburynie. Tekst był reminiscencją podróży Roberta Planta po Kalifornii. Miałem 20 lat i starałem się odnaleźć w samym środku szaleństwa, jakim były Kalifornia, zespół i groupies - mówił w 2007 roku w wywiadzie dla magazynu "Spin".
When The Levee Breaks
Kolejny przykład pomysłowej adaptacji klasycznego bluesa, dokonanej przez muzyków Led Zeppelin. Utwór pochodzi z 1929 roku i znany jest w wersji małżeństwa Kansas Joe McCoya i Memphis Minnie. Członkowie Led Zeppelin rozstawili perkusyjny zestaw w holu starego domu o wiktoriańskim wystroju, Headley Grange (w Headley, East Hampshire), gdzie nagrywali, i dzięki umieszczeniu mikrofonów kilka metrów od perkusji uzyskali charakterystyczny pogłos. Po spowolnieniu taśmy dograno resztę, w tym gitarowy bottleneck Page'a i spogłosowaną harmonijkę Planta. Sample z bębnami z tego utworu wykorzystali później Beastie Boys w utworze Rhymin' & Stealin' (miksując je z riffem Sweet Leaf Black Sabbath), za co spotkał ich pozew sądowy ze strony Zeppelinów.

Led Zeppelin - Houses Of The Holy
Atlantic ATL 50 014 Germany
1973
****
Jimmy Page (guitar, backing vocal), John Bonham (drums, backing vocal), Robert Plant (lead vocal), John Paul Jones (bass, organ, backing vocal)
Producer: Jimmy Page
Side 1:
1.The Song Remains The Same (Page, Plant)
2.The Rain Song (Page, Plant)
3.Over The Hills And Far Away (Page, Plant)
4.The Crunge (Page, Bonham, Plant, Jones)
Side 2:
1.Dancing Days (Page, Plant)
2.D'yer Mak'er (Plant, Jones, Bonham, Page)
3.No Quarter (Jones, Plant, Page)
4.The Ocean (Bonham, Page, Plant, Jones)







Recenzja: Tylko Rock 2/1991
Autor: Wiesław Królikowski

Podoba mi się, że każdy nasz album jest inny od poprzedniego. W ciągu czterech lat spróbowaliśmy wszystkiego - zwierzył się Robert Plant jesienią 1972 r., gdy miał już za sobą sesję nagraniową Houses Of The Holy. Dodał też wtedy: Jest na tym nowym longplayu kawałek zatytułowany "The Crunge" i to coś naprawdę zabawnego. Nigdy nie myślałem, że zrobimy coś takiego.
Ta i inne niespodzianki nie przypadły do gustu recenzentom. W "Melody Maker" można było trafić na uwagę, że muzycy Led Zeppelin obawiają się grać to, co wychodzi im najlepiej. Także Roy Carr z "New Musical Express" zarzucił grupie muzyczny masochizm, na dodatek podkpiwał z nowych aranżacji. Chyba wypada mi dodać, że - nie znając powyższych opinii - oceniłem tę płytę dość podobnie: w recenzji opublikowanej na łamach "Jazzu" wyraziłem obawę, że zespół schodzi na manowce. Anglosascy spece od rocka po pewnym czasie złagodzili swe opinie. Ja raczej zdania nie zmieniłem.
Page przyznał się kiedyś, że rozpoczynając pracę nad Houses Of The Holy nie mieli jasno sprecyzowanej koncepcji. Że po prostu nagrywaliśmy to, co wymyślił każdy z nas. On sam sporo przygotował w swoim domowym studiu. I niewątpliwie płyta jest przykładem nowych, studyjnych poszukiwań Page'a. W The Song Remains The Same osiąga on - metodą kilkakrotnych nakładek - żywą, gęstą fakturę gitarową. Jednakże w całości utwór jest bez wyrazu, wątpliwie eklektyczny. We wstępie daje o sobie znać szkoła The Who... Znamienne, że nawet Bonham gra tu nie po swojemu.
Mimo wszystko, Houses Of The Holy to Led Zeppelin - trudno byłoby pomylić Planta z kimś innym - ale od początku do końca Zeppelin stonowany. Nawet piosenki z hardrockowymi riffami - jak Dancing Days - brzmią pogodnie i... całkiem łagodnie. Co więcej: w lirycznym, balladowym The Raing Song, o niby-orkiestrowej aranżacji, grupa staje na pograniczu rocka i pop music. Jest jakby pod wrażeniem twórczości George'a Harrisona, a uduchowiony tekst o miłości zgoła to podkreśla.
Już bardziej interesująco wypada swego rodzaju odpowiedź na ówczesny art rock. No Quarter to zeppelinowe riffy gitary przeplecione kosmicznymi, syntezatorowymi dźwiękami, które wprowadzają nastrój muzyki Pink Floyd. To także, w pewnym stopniu, reminiscencje jazz rocka tamtych czasów: w każdym razie sola Page'a i Jonesa, na fortepianie, są nieco jazzowe.
Pastisze - reggae, w D'yer Mak'er, i soulu Jamesa Browna, w The Crunge, są jedyne w swoim rodzaju i prekursorskie, ale... nie one decydują o charakterze płyty.
Można powiedzieć, że Houses Of The Holy to lustro, w którym rock z początku lat siedemdziesiątych często odbija się wyraźniej, niż sam Led Zeppelin.

Recenzja: Teraz Rock 3/2003
Autor: Igor Stefanowicz

Oj, ta płyta może zdenerwować. Dla mnie to takie nie-wiadomo-co, zwłaszcza po poprzednim, gigantycznym dziele. To znaczy wiadomo co - Pge, Plant, Jones i Bonham postanowili poszerzyć horyzonty stylistyczne, poszukać w rejonach, w które dotąd się nie zapuszczali. Wzięli na warsztat reggae - wyszło im D'yer Mak'er. Recenzent "Rolling Stone'a" pisał, że Jamajczycy zabiliby ich śmiechem, gdyby Zeppelini zagrali ten numer na ich wyspie. Może nie jest tak źle, w sumie całkiem sympatyczny kawałek, ale zupełnie od czapy. Porwali sie na Jamesa Browna - stworzyli The Crunge, też niezły worek treningowy dla niewyżytych recenzentów. Zapewne zamierzony bałagan aranżacyjny rzeczywiście może zirytować, że o wtórności nie wspomnę. Lekko udziwnione, hardrockowe dźwięki Dancing Days nic specjalnie wartościowego nie wnoszą.
Zarzucono Zeppelinom, że niepotrzebnie odeszli od tego, co im wychodziło najlepiej - od ciężkiego blues rocka. Ale przecież ten ruch można zrozumieć. Każdy styl może się znudzić. Niewykluczone, że Page z kolegami odczuwali większą przyjemność z grania rzeczy nowych, ale mniej dziejowych, niż wykonywania kolejnego, choćby najwspanialszego, kipiącego emocjami bluesa. Więc miejmy litość - nie bijmy Zeppelinów po łapach i nie zgarniajmy do ciasnej szuflady. Chociaż takie progresywne próby, jak The Song Remains The Same mój kolega zwykł zwać graniem o siedmiu zbójach... Dużo sie dzieje, gąszcz dźwięków i co z tego? Podobna liczba zbójów pojawia sie w Over The Hills And Far Away (trochę folkowym, a jednocześnie progresywnie pokomplikowanym), za to mniejsza już jest w The Rain Song, ciekawie podanej balladzie, utrzymanej w klimacie jesiennej melancholii (to jeden z mocniejszych punktów albumu).
Płyta była nagrywana w angielskim domu Micka Jaggera, w Stargroves, z użyciem słynnego przenośnego studia, należącego do Rolling Stones. Pod względem produkcji album Houses Of The Holy jest miejscami imponujący. Pod względem kompozycji - mocno średni. Producent Jimmy Page ciągle szukał i znajdował. Na przykład No Quarter - niewątpliwie w tamtych czasach jakoś progresywny - został najpierw nagrany bez perkusji: Bonham swoją partię dograł dopiero do zwolnionej taśmy ze ścieżkami reszty instrumentów i wokalu. W ten sposób psychodelia stała się jeszcze bardziej psychodeliczna, a dół jeszcze niższy. Można to uznać to za pierwotną wersję obniżania stroju często stosowanego wiele lat później w grunge'u i metalu. Z kolei The Ocean wydaje sie drogowskazem jeżeli nie dla rap metalu, to dla Red Hotów - połamane riffy, przyciężki funk. Niezły kawałek, choć daleko mu do rewelacji.
Znów można się przyczepić do wyświechtanej metaforyki tekstów. Cóż, ten zespół  pod względem lirycznego przekazu nidgy nie był głosem żadnego pokolenia i chyba w tym wypadku należy się cieszyć, że nie jesteśmy Anglikami, czy Amerykanami, bo Plantowe wyznania nie są dla nas tak czytelne. Plant i bez tej krytyki ma na Houses Of The Holy dość problemów, coś mu się z głosem porobiło niedobrego gdzieś pod koniec 1972 roku. Stracił moc, nie mógł gładko brać swoich ulubionych górek - pewnie się chłopak sforsował. W dodatku być może docierały do niego wieści, że ani on, ani jego kumple nie cieszą się w branży najlepszą reputacją. Ponoć na jakiejś imprezie Peter Grant przedstawił się Bobowi Dylanowi: Jestem Peter Grant, menażer Led Zeppelin. A Dylan na to: Ja do ciebie nie przychodzę ze swoimi problemami, prawda?

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 4(6)/2009
Autor: Paweł Brzykcy

Muzycy Led Zeppelin stworzyli cztery genialne albumy, a przy piątym... postanowili wyluzować. Nagrywaliśmy to, co każdemu z nas przyszło do głowy - przyznał Jimmy Page. Rozstrzał stylistyczny materiału, będącego kolejnym potwierdzeniem wiodącej roli spółki autorskiej Page-Plant, jest bardzo duży - można mieć wrażenie, że Led Zeppelin po swojemu przetwarza modne w chwili wydania płyty muzyczne style raz po raz puszczając do słuchacza oko.
The Song Remains The Same zaczyna się typowo. Gitarowe nakładki Page'a, połamany rytm, szybkie hardrockowanie. Ale zaraz potem następuje zskakujące zwolnienie. I głos Roberta Planta jest dziwnie skrzekliwy, jakby pozbawiony dawnej mocy. Całość wydaje się trochę zbyt zaogniona, zbyt chaotyczna. Po chwili już słuchamy długiego, bardzo delikatnego i melancholijnego numeru The Rain Song. Oczywiście Zeppelini już od Babe I'm Gonna Leave You z pierwszej płyty czarowali delikatnymi dźwiękami, ale nieco w inny sposób. Tu momentami robi się sielsko-anielsko, zresztą zgodnie z miłosnym tekstem... Niemniej jednak The Rain Song to jeden z najlepszych, w przekonujący sposób rozwijających się utworów z Houses Of The Holy. W Over The Hills And Far Away (z optymistycznymi wersami: Many dreams come true/And some have silver linings) intrygują charakterystyczne dla zespołu już wcześniej dynamiczno-aranżacyjne kontrasty. Delikatny wstęp, ze spokojnym śpiewem  i "przyczajonym" akompaniamentem Page'a na gitarze akustycznej, a potem nagłe przejście do elektrycznego, bombardującego riffowania. Na koniec znów wyciszenie: koda zagrana przez Jonesa na klawesynie.
Wspomniana zabawa zaczyna się wraz z The Crunge. To pastisz soulu spod znaku Jamesa Browna, z typowym dla tego stylu zakręconym rytmem. Odjechana jest zwłaszcza końcówka, zwieńczona rzuconym przez zaciśnięte zęby zdaniem Where'e that confounded bridge? Dowcipny charakter D'yer Mak'er, w którym Zeppelini po swojemu grają reggae, podkreśla już tytuł nawiązujący do Jamajki, a zarazem do znanego (niestety, nieprzetłumaczalnego na polski) angielskiego dowcipu. Mnie jednak nie jest przy tym kawałku do śmiechu, bo dobre reggae powinna cechować swoboda, lekkość. A tutaj mamy i toporną - w połowie wyśpiewaną, w połowie wyjęczaną - partię wokalną, i niesamowicie ciężki rytm podawany przez Bonhama. Wolę Dancing Days: pogodna, chwytliwa piosenka. The Ocean jest numerem opartym na bardzo wyrazistym riffie i w typowym dla grupy metrum 4/4. Tytułowy ocean to po prostu publiczność, jaką widział Plant stojąc na scenie; jest też dedykacja wokalisty dla własnej córki, a pgodny nastrój potęguje "beztroska" końcówka i ... parlando na samym początku, w którym Bonham komunikuje, że zespół już trzykrotnie podchodził do nagrania tego numeru, ale czwarta próba będzie udana.
Najmocniejszym punktem albumu jest wspomniany juz utwór No Quarter. Zespół nawiązał tu do rocka progresywnego: dominują klawisze Jonesa, pojawiające się jakby z zaświatów... Oniryczny nastrój utrzymuje się tylko przez chwilę, bo niebawem wchodzą bębny (partia perkusji jest tu zresztą intrygująco poprzerywana) i posępna gitara. Solówkę Page'a, w której słychać już echo jazz rocka, poprzedza krótkie solo Jonesa. Tekst - już ewidentnie złowieszczy - został dobrze odzwierciedlony na filmie The Song Remains The Same, gdzie pojawiała się grypa zamaskowanych jeźdźców. Close the doors, put out the light/ You know they won't be home tonight - zaczyna Plant, a potem jest jeszcze mocniej: Walking side by side with death/ The devil macks their every step/ The snow drives back the foot that's slow/ The dogs of doom are howling more. Ostatnie słowa podkreśla efekt przypominający odrealnione wycie psów. Brrrrr....
Niestety, na Houses Of The Holy zabrakło konsekwencji, jeśli chodzi o produkcję. Panowie byli pieczołowici w No Quarter (nieźle też kombinowali: Bonham bębnił do spowolnionych ścieżek gitar i klawiszy), ale też są wpadki, z których najbardziej niechlubne następują w The Ocean. Snów skrzypi pedał od bębna basowego (nie tak wyraźnie jak w Since I've Been Loving You, ale jednak), a pod koniec drugiej minuty słychać... dzwoniący w studiu telefon. Trudno mi uwierzyć, że to kolejne żarty Zeppelinów.


Led Zeppelin - Physical Graffiti
Atlantic/Swan Song SS 2-200 USA
1975
****1/2
Jimmy Page (guitar, backing vocal), John Bonham (drums, backing vocal), Robert Plant (lead vocal), John Paul Jones (bass, organ, backing vocal)
Producer: Jimmy Page
Side 1:
1.Custard Pie (Page, Plant)
2.The Rover (Page, Plant)
3.In My Time Of Dying (Bonham, Page, Jones, Plant)
Side 2:
1.Houses Of The Holy (Page, Plant)
2.Trampeled Under Foot (Jones, Plant, Page)
3.Kashmir (Bonham, Page, Plant)
Side 3:
1.In The Light (Jones, Plant, Page)
2.Bron-Yr-Aur (Page)
3.Down By The Sea Side (Page, Plant)
4.Ten Years Gone (Page, Plant)
Side 4:
1.Nightflight (Jones, Plant, Page)
2. The Wanton Song (Page, Plant)
3.Boogie With Stu (Bonham, Page, Plant, Jones, Stewart)
4.Black Country Woman (Page, Plant)
5.Sick Again (Page, Plant)









Recenzja: Tylko Rock 2/1991
Autor: Wiesław Królikowski
Większość tego albumu to powrót do czegoś, jak myślą ludzie, zarzuconego przez nas. Do zwykłego rock'n'rolla - obwieścił Robert Plant przed ukazaniem się Physical Graffiti. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że ten zestaw nagrań - w swej zasadniczej części powstały w końcu 1973 roku i w początku następnego roku - portretuje Led Zeppelin w niezbyt dobrym momencie jego artystycznej kariery. Jednak Plant zawsze zachwycał się Physical Graffiti. Ostatnio - jak można było przeczytać w "Rolling Stone" - twierdzi, że to jego ulubiony album w dorobku grupy, a Kashmir z tego zbioru to dopiero prawdziwy Led Zeppelin.
W momencie ukazania się Physical Graffiti zebrało bardzo dobre recenzje. "Melody Maker" uznał ten album za... genialny. Znalazła sie też uwaga, że jest on doskonale podaną mieszanką stylów i wpływów, które nie tylko cechowały dotąd kolejne etapy działalności Led Zeppelin, ale w dużym stopniu cały rock. Jim Miller w "Rolling Stone" także prawił komplementy Page'owi i spółce, a na końcu swej długiej recenzji napisał, że album, choć nie zaskakuje niczym szczególnym, jest imponującym przeglądem umiejętności zespołu. Po kilku latach - sądząc choćby z Rolling Stone Record Guide - entuzjazm na punkcie Physical Graffiti osłabł. To bardziej odpowiadada moim odczuciom. Jeśli już pozostać mam przy osobistym wątku, najbardziej podoba mi się fantazyjna okładka, która znów przypomina kartonowe zabawki. Niestety nie sposób było ją zachować przy kompaktowej edycji...
Może najciekawsze w przypadku Physical Gaffiti jest to, że płyta zawiera nagraniowe remanenty. I są to odrzuty aż z kilku poprzednich sesji, począwszy od Led Zeppelin III. Lista remamentów obejmuje Bron-Yr-Aur, Down By The Seaside, Night Flight, Boogie With Stu, Black Country Woman i The Rover. Prawdziwe nowości z Physical Graffiti niezbyt odbiegają od tego, co grupa robiła wcześniej. A może raczej: różni je tylko jedno. Brak dawnego polotu. Przydługie In My Time Of Dying może podekscytować tylko najbardziej zajadłego fana Led Zeppelin.
Rzeczywiście, daje się dostrzec, że zamysłem zespołu był album bliski korzeni rocka i na luzie - taki Exile On Main Street The Rolling Stones. Zresztą hałaśliwość, rytmika, właściwie cała aranżacja Trampled Under Foot są tego rodzaju, co u Stonesów. Także kilka innych utworów - z Down By The Seaside na czele - może świadczyć o narodzinach Led Stones. I chyba nie byłoby to najgorsze. Stąd tryb przypuszczający, bo zbyt ewidentnie zabrakło kwartetowi konsekwencji. Równocześnie kontynuować swoją hardrockową wycieczkę w krainę art rocka. Tym razem - jak świadczy In The Light - z o wiele gorszym rezultatem.
Z kolei Kashmir, orientalizujący i oryginalnie zaaranżowany - ze smyczkami uzupełniającymi akompaniament rytmiczny, też nie jest bez wad. Niekiedy trochę bardzo przypomina styl Genesis.
Nic tu nie zmienia, że w utworach z Physical Graffiti Page robi na własny sposób przegląd rockowych stylów gitarowych i za pomocą playbacku tworzy gitarowe aranżacje o coraz większym rozmachu. To graffiti grupa maluje trochę wbrew sobie.

Recenzja: Teraz Rock 3/2003
Autor: Igor Stefanowicz
Od pierwszych dźwięków Custard Pie ma się wrażenie, że siły witalne wróciły do Zeppelina i będzie dobrze. Po dwóch latach milczenie zespół przypomniał o sobie ambitnym, dobrym podwójnym albumem, kiedyś przyjmowany był on z mieszanymi uczuciami, ale ostatnimi czasy oceniany jest przez Anglosasów jako pozycja ustępująca jedynie "czwórce" z zeppelinowej dyskografii...
Wrażenie jest takie, jakby Led Zeppelin grzecznie posłuchał krytycznie nastawionych recenzentów i wrócił do heavy bluesa, nie zapominając jednocześnie o doświadczeniach, płynących z eksperymentów na Houses Of The Holy. Po pierwszych zachwytach siłą i witalnością Custard Pie, The Rover (zresztą jednego z kilku dodanych tu odrzutów z sesji wcześniejszych albumów) czy Trampled Under Foot jednak przychodzi pewna refleksja; trzeba przyznać, że są to utwory zbyt kwadratowe jak na możliwości Led Zeppelin, a wyraźniej osadzonemu w bluesie In My Time Of Dying  brakuje iskry i polotu, cechujących odpowiedniki z poprzednich płyt. Ale zaraz - skoro narzekałem jak kombinowali, to nie mogę sie teraz czepiać, jak upraszczają sprawę! No i w utworach, które można z marszu zakwalifikować do klasycznego hard rocka, trafiają się jednak wizjonerskie pomysły. The Wanton Song utkwił mi na przykład w pamięci nie ze względu na progresywno-jazzowe pomysły aranżacyjne, tylko przez urywany riff, który spokojnie mógłby wykorzystać Tom Morello z Rage Against The Machine.
Jest też w tym zestawie Kashmir - bezdyskusyjna klasyka, wzięta nie tak dawno na warsztat przez Puffa Daddy'ego - to w dużym stopniu nowa jakość. Gitarowo-orkiestrowy riff (te smyki pochodzą raczej z melotronu) wielkiej wagi, patos nawet jak na Led Zeppelin nadzwyczajny. Orientalizmy w graniu, w partiach wokalnych Planta. Dramaturgia jak trzeba. Po nim gitaraowa etiudka Bron-Yr-Aur wygląda jak sympatyczne, takie sobie dziełko. Może chodziło o to, by niezobowiązującym przerywnikiem oddzielić Kashmir od In The Light ze wstępem zdominowanym przez elektroniczne dźwięki a la dudy? Z takiej niby zwykłej "góralskiej muzyki" wyłania sie kawał niezłej psychodelii i rocka progresywnego. dziwny numer - miejscami irytujący, miejscami intrygujący. Dalej brakuje wielkich niespodzianek. No może różne nastroje Ten Years Gone, od balladowego spokoju po, miejscami, hard rock. Ciężki blues Sick Again sieje natomiast zamęt swoim ponadstanardowym brudem i ryzykownymi harmoniami w partiach gitary. Za to miło jest posłuchać dobrze się broniących, stylowych i tradycyjnych, Boogie With Stu (zagrał Ian Stewart, klawiszowiec szczególnie znany ze współpracy z Rolling Stones) i Black Country Woman. Oba zostały oparte na akustycznych brzmieniach.
Nie można przesadzać z zachwytami nad Physical Graffiti - umówmy się, że jedyną naprawdę wielką kompozycją z tego albumu jest Kashmir. Reszta trzyma poziom głównie dlatego, że Led Zeppelin jest już od jakiegoś czasu na tyle sprawnym i cwanym zespołem, że dobrze by sobie poradził nawet z opracowaniem odgłosów fabryki śrób i muter.

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 4/2009
Autor: Paweł Brzykcy
W 1974 roku muzycy Led Zeppelin dysponowali wartościowymi, niepublikowanymi utwrorami (z sesji trzeciej płyty pozostał Bron-Yr-Aur, podczas nagrywania "czwórki" powstały Night Flight, Boogie With Stu i Down By The Seaside, zaś The Rover, Black Country Woman i Houses Of The Holy przygotowano z myślą... o Houses Of The Holy właśnie). Po uzupełnieniu tego materiału nowymi kompozycjami (różnice w brzmieniu poszczególnych numerów są w tej sytuacji naturalne, stanowi to jednak pewien mankament) zespół opublikował dwupłytowy album Physical Graffiti. Dzieło stanowiące dowód imponującej wszechstronności grupy, przes anglosaskich recenzentów zaliczane do największych osiągnięć Led Zeppelin, a nawet (vide "Vox" z października 1997 roku) określane jako ich najdoskonalszy album. Ja byłbym nieco bardziej powściągliwy, bo repertuar jest nierówny - choć w przważającej części rzeczywiście znakomity.
Znajdujemy tu utwory o uproszczonej, a zarazem wyeksponowanej rytmice, z wyjątkowo kąśliwą gitarą Page'a (Custard Pie, Trampled Under Foot). Są rewelacyjne utwory hard rockowe: The Wanton Song, z rwanym, miażdżącym riffem (tylko nieznacznie mniejszą siłę rażenia ma Sick Again) i oparty na długiej, "zamaszystej" gitarowej frazie The Rover, gdzie jest jeszcze niezwykle chwytliwy zaśpiew Planta.
Są także utwory luzackie - Boogie With Stu, nagrany z pianistą  The Rolling Stones, Ianem Stewartem, i akustyczny Black Country Woman (zarejestrowany w ogrodzie - na początku słychać przelatujący samolot, pytanie inżyniera dźwięku Eddiego Kramera o to czy przerwać nagranie, i przeczącą odpowiedź Planta). Skoro mowa o konwencji bez prądu: klimaty Led Zeppelin III przywołuje krótki, instrumentalny Bron-Yr-Aur.
Na Physical Graffiti nie brak też prostych, pogodnie brzmiących piosenek. Takie są Down By The Seaside, Houses Of The Holy i Night Flihgt, ta ostatnia, opowiadająca o niespokojnym życiu, ma jednakże bardzo ekspresyjną linię wokalną. Wolę te bezpretensjonalne numery od wydumanego, ubarwionego dawką syntezatorowych brzmień, ni to "szkockiego", ni to "kosmicznego", śpiewanego z jakąś dziwną barwą In The Light, od nazbyt nostalgicznej ballady Ten Years Gone czy od In My Time Of Dying. Ten ostatni to najdłuższy studyjny numer  Led Zeppelin (gwoli ścisłości: mamy do czynienia ze swobodną adaptacją standardu, który jako pierwszy wykonywał Blind Willie Johnson). Niestety, rzecz jest ewidentnie przekombinowana: od bluesowych zagrywek techniką slide przechodzimy do ostrego hardrockowania ze zmianami tempa, z potężnymi salwami perkusji, ale też z poczuciem... bałaganu.
No i wreszcie Kashmir. Jedna ze sztandarowych kompozycji zespołu, z wieloznaczną deklaracją wędrowca: I am a traveler of both time and space. Powtarzany masywny riff gitary zapewnia transową, hipnotyzującą monotonię, podobnie jak wyrazista partia Bonhama (dla osiągnięcia odpowiedniego efektu dźwięk bębnów przepuszczono przez phaser). Smyczki wprowadzają egzotyczny klimat, korespondujący z tekstem zainspirowanym podróżami muzyków (finałowy okrzyk let me take you there może mylić: podczas gdy powstawał tekst, żaden z członków Led Zeppelin nie miał na koncie wizyty w Kaszmirze - Plant napisał słowa utworu w Maroku). Co ciekawe, pewne niedoskonałości oryginalnego Kashmiru uzmysłowił duet Page/Plant, który w 1994 roku w programie MTV Unledded wykonał kompozycję w lżejszy sposób, uwydatniając wątki orientalne, przy jednoczesnej redukcji patosu i genesisopodobnego brzmienia części instrumentalnej, pełniącej rolę refrenu. Ale w sumie to logiczne: porawić mogą tylko  Zeppelini...
Physical Graffiti to taki pakiet całościowy. Jest nawet typowa dla Led Zeppelin ekstrawagancja, jeśli chodzi o okładkę, która jest "kilkuwarstwowa" (mowa, naturalnie, o winylowej wersji albumu i reedycji mini vinyl replica).

Led Zeppelin - Presence
Atlantic/Swan Song SSK 59 402 Germany
1976
***1/2
Jimmy Page (guitar, backing vocal), John Bonham (drums, backing vocal), Robert Plant (lead vocal), John Paul Jones (bass, organ, backing vocal)
Producer: Jimmy Page
Side One:
1.Achilles Last Stand (Page, Plant)
2.For Your Life (Page, Plant)
3.Royal Orleans (Bonham, Jones, Page, Plant)
Side Two:
1.Nobodys Fault But Mine (Page, Plant)
2.Candy Store Rock (Page, Plant)
3.Hots On For Nowhere (Page, Plant)
4.Tea For One (Page, Plant)





Recenzja: Tylko Rock 2/1991
Autor: Wiesław Królikowski
Page był bardzo zadowolony z tej płyty. Uważał, że przy okazji zespół wręcz odrodził się: W gruncie rzeczy pracowaliśmy cały czas... Nigdy - poza pierwszym longplayem - nie spięliśmy się tak w studiu.
Presence wywołało też zachwyt Chrisa Welcha na łamach "Melody Maker". Napisał: ma tempo i swój styl. Przyznam, że zdziwiło mnie, iż przeważały negatywne opinie. Sam - mimo pewnych uwag - gotów jestem podpisać się pod recenzją Welcha.
Presence to kolejny popis duetu Page-Plant. To ich wyznanie wiary w ostry rock, w rock w ogóle. A także dowód wyczucia: pod pewnymi względami longplay zapowiada przemianę, jaka wkrótce miała nastąpić w muzyce młodzieżowej.
Presence jest zwrotem ku surowemu, gitarowemu brzmieniu. Niemal ku rockowemu garażowi. Jest - jak szczególnie wykazuje Nobody's Fault But Mine - dawką ciężkiego, prostego rocka z bluesowymi wtrętami. Jest dawką starego Zeppelina podanego z nową werwą. Może nieco zamerykanizowanego i bardziej na luzie. W każdym razie takie wrażenie wzmaga obecność pastiszu wczesnego rock'n'rolla, Candy Store Rock. Jest też wolny, nastrojowy blues, Tea For One, który staje sie bardziej melodyjny za sprawą gitarowego sola na rozszerzonej skali.
Ale, niestety, na samym początku jest długi zgrzyt: wątpliwie natchniony Achilles Last Stand, z nietypowym dla Zeppelina szybkim rytmem perkusji i z refleksami jazz rocka Mahavishnu Orchestra. Eskapistyczny tekst Planta jest tu bardzo na miejscu ze szczególnego powodu: grupa jakby nadal chce uciec od siebie samej.

Recenzja: Teraz Rock 3/2003
Autor: Igor Stefanowicz
Duża inwencja stylistyczna, brzmieniowa, mierna inwencja melodyczna - taka mogłaby być najkrótsza, niezbyt krzywdząca recenzja Presence. Oczywiście dramatu nie ma, spokojnie daje się zaczepić ucho na kilku tematach, z Nobody's Fault But Mine na pierwszym miejscu. Ale wobec takiego zespołu wymagania siłą rzeczy są bardzo wysokie. Nobody's Fault But Mine - bottleneckowe riffy, punktowany pauzami blues rock. Ten numer łatwiej pewnie wchodzi dlatego, że jest dla Zeppelinów dość typowy. Podobnie można by skwitować Tea For One, balladę bluesową przez niektórych krytyków uważaną za niezbyt mocno zakamuflowany remake Since I've Been Loving You. Utwory z Presence raczej nie mają szansy zadomowić się w czołówce rockowych standardów, ale znów można w nich znaleźć kilka nowatorskich pomysłów, z których inni za chwilę zaczna czerpać. Achilles Last Stand można uznać za kontynuację aranżacyjnego myślenia z Physical Graffiti, jest - jak się okaże po wysłuchaniu całej płyty - bardziej złożony niż reszta materiału. Ale najważniejsze, że zdaje się wytyczać ścieżkę Iron Maiden; ten galopujący rytm perkusyjny, te przejścia, a nawet niektóre zaśpiewy Planta! Tyle, że Ironów jeszcze wtedy nie było na świecie.
Led Zeppelin kontynuuje swoje eksperymenty z funkiem, soulem, znów stawia kilka drogowskazów dla Red Hot Chilli Peppers i tym podobnych reprezentantów przyszłych pokoleń. Weźmy Royal Orleans - funk, blues, rock, soul. A przy okazji właśnie typowy przykład górowania inwencji stylistycznej nad melodyczną. For Your Life, czy Hots On For Nowhere to znów blues przesiąknięty funkiem, w sumie całkiem fajny. Funk przebija się też przez dźwięki Candy Store Rock, dzięki spogłosowanemu wokalowi Planta uderzającemu w kierunku rockabilly. Pewnie to trochę pastisz, ale po latach ledwo wyczuwalny. Zwłaszcza, że Zeppelin czerpał tak z wielu źródeł, że trzeba by siedzieć w głowach muzyków, by rozstrzygnąć co robili poważnie, a co nie. Ponoć takie klimaty były w tamtych czasach w Los Angeles na porządku dziennym.
W sumie dobry album; na pewno w paru miejscach mocno nawiązujący do starego Zeppelina, prostszego, nieprzekombinowanego.

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 4(6)/2009
Autor: Grzesiek Kszczotek
Wydana w marcu 1976 roku siódma płyta Led Zeppelin powstawała w szczególnych okolicznościach. Robert Plant leczył urazy po samochodowym wypadku, którego doznał w wakacje poprzedniego roku na greckiej wyspie Rodos. Dochodząc do siebie w Malibu, w Kalifornii, przygotował z Jimmim Page'em na tyle dużo nowych utworów, że mogli rozpocząć próby w jednym z hollywodzkich studiów. I tak na Presence znalazły się prawie wyłącznie utwory Page'a i Planta (wyjątek stanowi jedynie Royal Orleans, skomponowany przez całą czwórkę). Miesiąc prób i niespełna trzy tygodnie nagrywania materiału w Musicland Studios w Monachium nie były przyjemnym przeżyciem dla Planta. Nie dość, że przykuty był jeszcze do inwalidzkiego wózka, to mocno tęsknił za rodziną i na dodatek musiał walczyć z klaustrofobią (studio znajdowało się w podziemiach starego hotelu). Wiele lat później, w rozmowie z Chrisem Welchem, autorem książki o zespole, wspominał: Myślę, że mój wokal był dość cienki... Płytę uratowały "Candy Store Rock" i "Achilles Last Stand". Szczególnie rytm był w nich mocno inspirujący. I faktycznie, Achilles Last Stand jawi się jako największa muzyczna perła tej płyty. Dziesięć i pół minuty, zaczynające się od lekko wyciszonych dźwięków, ze świetnym, natychmiast zapadającym w pamięć riffem gitary, podpartym perkusyjno-basowym motywem... No i ten głos Planta (wcale nie brzmiący tu żałośnie), wyrzucającego z siebie kolejne linijki "mistycznego" tekstu, z których najważniejsze są chyba te: Oh to sail away to sandy lands and other days/ Oh to touch the dream hides inside and never seen... Ale także gitara Page'a robi tu bardzo wiele dobrego (solo w środkowej części Achillesa to jedno z tych ładniejszych w ogóle). Nagłe załamania rytmu i tempa, zaskakujące harmonie (jak te cudne zaśpiewy Planta na cztery minuty przed końcem!). To na pewno jedno z najważniejszych rockowych dokonań lat 70. Wspomniane przez wokalistę Candy Store Rock już takiego wrażenia nie robi, ba, wydaje się nawet najmniej ciekawym (przynajmniej z rockowego punktu widzenia) numerem płyty. Zakręcony rytm boogie plus wokalne uniesienia a la rockabilly - na pewno nie tego fani Led Zeppelin najbardziej oczekiwali w 1976 roku od swego ukochanego zespołu. Podobnie ma się rzecz z Hots On For Nowhere (dość schematyczne, choć żywiołowe granie spod znaku bluesa, z prostym podśpiewywaniem w refrenie). Na szczęście reszta materiału brzmi dużo lepiej. Choćby For Your Life, z tym nieco leniwym śpiewem pana Roberta na tle mocno statycznego i stylowego akompaniamentu. Albo Royal Orleans, z fajnie brzmiącym unisonem basu i gitary. Czy - może przede wszystkim - Nobody's Fault But Mine, z trochę orientalnym klimatem, godny uwagi także za sprawą bluesującego sola harmonijki ustnej (Plant!) i gitarowego brzmienia botleneck (znakomity Page). Kończy longplay ponad 9-minutowy numer Tea For One, z tekstem o samotności. Wystarczy napisać, że to ta sama półka co Since I've Been Loving You z "Trójki" i... wszystko jasne, Czasem wydaje sie nawet, że gitarzysta Zeppelina używa dźwięków i motywów niemal pochodzących z tamtej wielkiej kompozycji. W niczym to jednak nie przeszkadza i brzmi doskonale.

Led Zeppelin - In Through The Out Door
Swan Song/Atlantic SS 59 410 Germany
1979
**
Jimmy Page (guitar, backing vocal), John Bonham (drums, backing vocal), Robert Plant (lead vocal), John Paul Jones (bass, organ, backing vocal)
Producer: Jimmy Page
Side One:
1.In The Evening (Jones, Plant, Page)
2.South Bound Saurez (Jones, Plant)
3.Fool In The Rain (Jones, Page, Plant)
4.Hot Dog (Page, Plant)
Side Two:
1.Carouselambra (Jones, Page, Plant)
2.All My Love (Jones, Plant)
3.I'm Gonna Crawl (Jones, Page, Plant)





Recenzja: Tylko Rock 2/1991
Autor: Wiesław Królikowski
Plant po latach stwierdził dyplomatycznie na łamach "Q", że "In Through The Ou Door" nie było czymś najwspanialszym w świecie. Dodał też, że w porównaniu z poprzednimi płytami jest interesujące, ale trochę chłodne. Że  to bardzo dopracowany album. On sam sobie zadał trud, aby śpiewać inaczej, pełniejszym głosem. Bez tak typowej dla siebie histeriii. W sumie jednak wysiłek Led Zeppelin poszedł w tym przypadku na marne.
Co prawda znany ze zgryźliwości "Rolling Stone" niedawno bardzo chwalił tę płytę, lecz w 1979 roku Chris Bohn z "Melody Maker" zatytułował swą recenzję In Through The Out Door zjadliwie: Whole Lotta Bluff. I doszedł w niej do wniosku, że kwartet nie ma już nic do powiedzenia w rocku. Na mnie ten longplay po pierwszym przesłuchaniu zrobił wrażenie najgorszej płyty Led Zeppelin. I do tej pory tak uważam.
Płyta została wydana dość dziwacznie. Tradycyjna już dla Led Zeppelin ekstrawagancja w tej dziedzinie tu osiągnęła swój szczyt. Nie dość, że okładka miała kilka wariantów - kilka różnych ujęć tego samego baru - to włożona została w specjalną kopertę z pakowego papieru. W zespole też musiało się dziać coś dziwnego; jakby powstała spółka autorska Plant - Jones. I muzyka Led Zeppelin zrobiła się dziwna...
Pomysł, aby podać hard rock w pseudoorkiestrowej aranżacji nie sprawdza się także dlatego, że muzykom rozpaczliwie inwencji, już jeśli chodzi o same kompozycje. Toporne, pozbawione własnego stylu In The Evening nie pozostawia co do tego wątpliwości. Równie mdły jest Led Zeppelin w swym lirycznym wcieleniu: niby-barok w All Of My Love kojarzyć się może... z restauracją. Odcinając się od swego brzmienia i swych osiągnięć, trochę ratując się rock'n'rollowymi pasitszami jak Hot Dog, zespół daje próbkę dużych możliwości chyba tylko w Fool In The Rain. W dyskretnie karaibskim utworze, z brawurową wstawką w rytmie samby. Już tylko samba mogła by być lekarstwem na znużenie...

Recenzja: Teraz Rock 3/2003
Autor: Igor Stefanowicz
Pan siedzący przy barze wygląda całkiem przyzwoicie. W każdym razie ubiór nie wskazuje na to, że ten pan ma problem. Prędzej mina i otoczenie - bar, który zaraz zostanie zamknięty. Może pan przerżnął całą kasę w karty, a możliwości kredytowania się skończyły? Wszystko to idealnie pasuje do stadium, w jakim  znalazł się Led Zeppelin na In Through The Out Door. Jedyny utwór, który dzięki uprzejmości stacji radiowych ostał się w pamięci po latach, to All My Love. Trzeba przyznać wpadająca w ucho piosenka, nawet gdy uplasujemy ją tam, gdzie wypada umieścić: obok Takiego tanga Budki Suflera.
Album zaczyna się przebojowo zorientowanym hard rockiem In The Evening. Niby przyzwoity riff wspierany klawiszami, ale doprawdy żadna to rewelacja. Kolejne kompozycje także mało udane - South Bound może jest i rock'n'rollem, ale jakimś dziwnym, zupełnie nieprzekonującym. W Fool In The Rain Zeppelini znów przymierzyli się do reggae. O ile czepiano się reggae w D'yer Mak'er, to na Fool In The Rain wypadałoby chyba spuścić zasłonę milczenia. Żywsze, zagrane z nerwem, latynowskie rozwinięcie sprowokowało mnie tylko do zadania pytania, w którym słowa "o co im chodzi" zostały poprzekładane przecinkami w postaci wyrazów wielce niecenzuralnych. Jedynym plusem Fool In The Rain jest niezłe solo gitarowe o ciekawym, niby-klawiszowym brzmieniu. Negatywne emocje wzbudza też Hot Dog - wyjątkowo bezczelne country, takie cyrkowe, jakby prosto z Mrągowa przyjechało. I jeszcze Plant próbuje udawać Elvisa. Ponad dziesięciominutowa Carouselambra nie jest w stanie zatrzeć złego wrażenia. Długie to, niby-progresywne i nie wiadomo po co. Ostatni na In Through The Out Door numer I'm Gonna Crawl przynajmniej ma praktyczne zastosowanie. Idealnie nadaje się na podkład do kolacji na transatlantyku. I odpłynęli w siną dal...

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 4(6)/2009
Autor: Paweł Brzykcy
Opiniotwórczy w latach 70. "Melody Maker" zatytułował recenzję In Through The Out Door zjadliwie, ale trafnie: Whola Lotta Bluff. Niestety, ta płyta to smutne świadectwo zagubienia zespołu, który w czasach, gdy modne było disco i punk, przestał grać po swojemu, proponując kontrowersyjne eksperymenty.
Głównym kompozytorem muzyki z tego albumu jest John Paul Jones. Opracował on swoje pomysły z użyciem syntezatorów (których wiele partii pozostało) a także automatu perkusyjnego (w takim np. In The Evening John Bonham odwzorował bardzo prosty rytm). Przede wszystkim jednak zadziwia stylistyka. Hard rock i blues znajdujemy tylko we wspomnianym In The Evening i I'm Gonna Crawl. Obu numerom brak polotu. Ten pierwszy po ciekawym klimatycznym wstępie rozczarowuje zmiękczonymi partiami gitar i zamulonym śpiewem Planta - właściwie można zrozumieć tylko słowa Oh Oh i neeed your love w refrenie. Sytuacji nie ratują smaczki w solówce Page'a: "odgłos zamykanych drzwi" (uzyskany przy użyciu gitarowego efektu gizmotron) i liryczne zwolnienie. Wolny I'm Gonna Crawl z początku ma pewien urok, jednak "zacinający się" zaśpiew Planta przy wtórze bębnów wypada topornie, a w końcówce okrzyki wokalisty brzmią, jakby sam siebie parodiował.
W innych numerach dzieją się bardzo dziwne rzeczy. W Fool In The Rain nagle pojawia sie wstawka w rytmie... samby (inspiracją była zabawa brazylijskich kibiców na futbolowych mistrzostwach świata w Argentynie). Według mnie takie eksperymenty lokują sie poza estetyką Led Zeppelin. Jedyny utwór spółki Page-Plant to koszmarny Hot Dog - rock'n'rollowo-country'owo pastisz ze śpiewem w stylu Elvisa i knajpianym pianinkiem. To ostatnie rządzi też zresztą w nieco lepszym South Bound Saurez.
Pomyślana jako opus magnum płyty Carouselambra (niestety, z dawką pretensjonalnego poezjowania w stylu: Dull is the armour, cold is the day/Hard was the journey, dark was the way) ciągnie się przez ponad 10 minut, zdominowana przez riffy wygrywane na... syntezatorze. Brak w tym jednak jakiegoś konkretu. Przyjemną melodię ma All My Love - po prostu popowa piosenka. Gdy jednak wchodzi solówka klawiszy udających trąbkę, ręce opadają...
Co z tego, że złaknieni nowej muzyki zespołu fani chętnie kupowali album, co z tego, że ta płyta miała aż sześć wariantów okładki, skoro nie ma na niej ani jednego utworu pozbawionego wad?

Led Zeppelin - Coda
Swang Song/Atlantic 79. 0051-1 Germany
1982
***
Jimmy Page (guitar, backing vocal), John Bonham (drums, backing vocal), Robert Plant (lead vocal), John Paul Jones (bass, organ, backing vocal)
Producer: Jimmy Page
Side One:
1.We're Gonna Groove (King, Bethea)
2.Poor Tom (Page, Plant)
3.I Can't Quit You Baby (Dixon)
4.Walter's Walk (Page, Plant)
Side Two:
1.Ozone Baby (Page, Plant)
2.Darlene (Bonham, Plant, Page, Jones)
3.Bonzo's Montreux (Bonham)
4.Wearing And Tearing (Page, Plant)








Recenzja: Tylko Rock 2/1991
Autor: Wiesław Królikowski
Tytuł właściwie nie pozostawia watpliwości. Wszystkie utwory, które pozostały i miały partie wokalne, wyszły na "Codzie". Te nagrania były czymś, nad czym zamierzaliśmy jeszcze popracować w jakimś późniejszym terminie - dodał Page w wywiadzie dla "Rolling Stone", w 1990 roku.
Niestety, nawet biorąc pod uwagę szczególny charakter tego wydawnictwa, trudno nie rozczarować się. Płyta, co prawda, zawiera efektowne świadectwa kształtowania się stylu Led Zeppelin w oparciu o muzykę murzyńską - szczególnie godny polecenia jest We're Gonna Groove z repertuaru Bena E. Kinga. Ale przede wszystkim przypomina kryzys, jaki przeżyła grupa w czasie sesji In Through The Out Door. W Ozone Baby muzycy grzęzną w swoich aranżacyjnych schematach, w Darlene dobry, rock'n'roll wcale nie okazuje się dobry dla Zeppelina.

Recenzja: Teraz Rock 3/2003
Autor: Igor Stefanowicz
Zeppelinowe remenenty wydane po zakończeniu przez zespół działalności. Ale co to za rarytas? Cóż z tego, że ktoś nagrał kawałek próby przed koncertem w londyńskiej Royal Albert Hall w 1970 roku (I Can't Quit You Baby). Co z tego, że Walter's Walk to kompozycja wcześniej nie publikowana, skoro gdybym sam coś takiego wymyślił na próbie, to potem skasowałbym bez żalu? Nieco lepiej wypada We're Gonna Groove - też ostry, funkowy, rozedrgany, żywiołowy. Wearing And Tearing zwraca uwagę z tego powodu, że zadziwiająco mu blisko do punk rocka. Ale spróbujmy sobie szczerze odpowiedzieć na pytanie - czy któryś z tych utworów wzbudza w nas choćby dziesiątą część emocji jakie dawał Dazed And Confused?
Coda jest płytą dla zagorzałych fanów, zwłaszcza tych na zawsze pogrążonych w żałobie po śmierci Bonhama. To dla nich perkusyjne solo Bonzo's Montreux, dla nich te wszystkie niezbyt przekonujące ciekawostki.

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 4(6)/2009
Autor: Paweł Brzykcy
Niepublikowane utwory Led Zeppelin zaczęły po śmierci Bonhama "wypływać" na bootlegach, co zdopingowało Page'a, Planta i Jonesa do wydania płyty Coda (która przy okazji wypełniła zobowiązania kontraktowe). Niestety, tylko trzy numery są tu ciekawe. We're Gonna Groove to żywiołowe wykonanie utworu autorstwa spółki kompozytorskiej Ben E. King-James Bethea. Zeppelin grywał ten numer na koncertach w 1970 roku - w ich wydaniu był to mocny hard rock ze śladami funku. Na Codzie słyszymy poddany studyjnej obróbce zapis z londyńskiego Royal Albert Hall. Z próby przed tym samym występem pochodzi I Can't Quit You Baby, w wersji nieco innej niż ta z debiutanckiej płyty zespołu. Te nagrania pozwalają sie po raz kolejny przekonać, jak wielka siła tkwiła w Led Zeppelin z przełomu lat 60. i 70. Wearing And Tearing natomiast powstał w tym samym czasie, co materiał na In Throgh The Out Door, jednak jest to odpowiedź Zeppelina na punk! Pojawia się należyta energia, jest zadziorny gitarowy riff (grupa jednak przekombinowała: pierwotnie numer miał sie ukazać latem 1979 na specjalnym singlu, który podkreślić miał sukces zespołu na festiwalu w Knebworth, ostatecznie do wydania płytki nie doszło). Z sesji In Through... pochodzą jeszcze: żwawy, prosty utwór Ozone Baby (nic specjalnego, ale przynajmniej nie ma poczucia obciachu, jak przy Hot Dog) i Darlene (tu już  niestety owo poczucie jest - naprawdę dziwne, że ulubionym instrumentem gigantów hard rocka stało się pod koniec lat 70.  pianino!). Nijakie do bólu są natomiast piosenki Poor Tom i Walter's Walk - typowe odrzuty (odpowiednio z Led Zeppelin III i Houses Of The Holy). Dla upamiętnienia Bonhama mamy tu jego solo Bonzo's Montreux, wzmocnione przez Page'a elektronicznymi efektami. I tyle. Coda to album raczej tylko dla najbardziej zagorzałych fanów Led Zeppelin.