Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 30 sierpnia 2012

U2

U2 - Boy
Island ILPS 9646 UK
1980
****
Bono (vocals), The Edge (guitar), Adam Clayton (bass guitar), Larry Mullen Jr (drums)
Producer: Steve Lillywhite
Side One:
1.I Will Follow
2.Twilight
3.An Cat Dubh
4.Into The Heart
5.Out Of Control
Side Two:
1.Stories For Boys
2.The Ocean
3.A Day Without Me
4.Another Time, Another Place
5.The Electric Co.
6.Shadow And Tall Trees
All songs written by U2






Recenzja: Tylko Rock 4/1991
Autor: Wiesław Weiss

Declan Lynch, recenzent wydawanego w Dublinie pisma muzycznego "Hot Press", dziwił się w 1980 roku, że Boy to płyta aż tak dojrzała. Próbował tę dojrzałość zbagatelizować, potraktować z pewną dozą ironii, może nawet wykpić. Swoje rozważania poprzedził długim wywodem o pretensjach artystycznych rocka. Drwił z ludzi, którzy w natchnionych gitarowych solach doszukują się obecności Boga. Przypomniał błogie czasy naiwności rock'nrolla. I właściwie trudno dziwić się jego postawie. Trudno dziwić się niepewności i bezradności owego krytyka wobec U2. Nawet jeśli uznamy, że Irlandia dała światu wielu utalentowanych artystów rockowych - od Vana Morrisona przez Phila Lynotta po Boba Geldofa - pojawienie się w Dublinie końca lat siedemdziesiątych grupy równie zdolnej, równie ambitnej, równie pewnej wartości swoich dokonań, a wreszcie - równie zuchwałej co U2, było dla wszystkich zaskoczeniem.
Trudno już dziś, gdy znamy wiele godzin wspaniałej muzyki zespołu, uwierzyć, że w okresie debiutu jego repertuar był śmietniskiem, w którym można było trafić na przykład na przeróbki przebojów The Rolling Stones, The Moody Blues, Bay City Rollers, Davida Bowiego i The Sex Pistols. Trudno w to uwierzyć, nawet jeśli się zna tylko płytę Boy. Co prawda nie wszystkie przedstawione na niej kompozycje są równie udane. Nie wszystkie też są w pełni oryginalne. Na przykład piosence An Cat Dubh brak zwartości, co uwypukla zwłaszcza długie, mało pomysłowe interludium instrumentalne. Natomiast wyraźne nawiązania do twórczości Joy Division sprawiają, że robi ona pośród pozostałych dziwne wrażenie. A jednak Boy to płyta ekscytująca.
Melodie wywodzące się gdzieś tam z folkloru irlandzkiego zachwycają lekkością. Brzmienie, zdominowane przez fascynujące pod względem dźwiękowym, hipnotyzujące partie gitary, jest nowoczesne i pełne wyrazu. W muzyce U2 - w takich utworach jak I Will Follow, Twilight, Stories For Boys czy Another Time, Another Place - czuje się siłę, żar i pasję.
Teksty, napisane przez Bono, dotyczyły rozterek wieku dorastania i dojrzewania. Wkrótce po ukazaniu się tej płyty jeden z dziennikarzy zapytał wokalistę, dlaczego unika tematów związanych z Irlandią. Bono odparł: Teksty, które piszę, dotyczą tego, co naprawdę mnie porusza. Moich własnych przeżyć. Zacznę pisać o Irlandii, jeśli coś sprawi, że zaangażuję się w losy rodaków bardziej niż w tej chwili...
Z perspektywy lat jego słowa brzmią jak zapowiedź. Bono już wkrótce miał się przecież stać kimś w rodzaju rzecznika swojego narodu... Zespół ani przez chwilę nie wątpił, że płyta Boy przyniesie mu uznanie świata. W grudniu 1980 roku, w kilka tygodni po jej wydaniu, Bono odgrażał się, że za sprawą U2 beztalencia w rodzaju Sheeny Easton znajdą się wkrótce na bruku. Oczywiście mylił się. Mylił się co do przyszłości mdłej muzyki pop, fabrykowanej przez cynicznych producentów według sprawdzonych wzorów. Zawsze znajdzie ona zwolenników. Nie mylił się jednak co do przyszłości U2. Światowy sukces grupy był bliski.

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 3(5)/2009
Autor: Robert Filipowski

Gdy spojrzymy na zdjęcia U2 z czasów płyty Boy, pierwsza myśl jest taka, że muzycy potrzebowali porządnego stylisty - te olbrzymie okulary Adam Claytona, ta zmierzwiona czupryna The Edge'a, te przydługie włosy Bono (na szczęście jeszcze bez charakterystycznej "płetwy", której lider U2 wstydzi się do dzisiaj). Członkowie grupy raczej nie przykładali wagi do tego, jak będą prezentować się na zdjęciach. Ale jest w tym pewien chłopięcy urok - podświadomy komunikat, że mamy do czynienia z prawdziwkami, którzy jeszcze nie splamili się show businessem, którzy z nieskalaną szczerością śpiewają o tym, co jest im bliskie. Bo któżby się doszukiwał w niewielkiej twarzyczce Bono jego alter ego, Mr. MacPhisto, w którego wcielał się podczas trasy Zoo TV, albo boksera, który wbiegał na scenę podczas koncertów PopMart?
Ale takie były wtedy czasy: jeszcze świeża punkowa rewolucja, liczyło się to, co autentyczne i szczere. Członkowie zespołu dopiero wychodzili z okresu dojrzewania, mieli po 19-20 lat, więc potrzebowali określić swoje miejsce w świecie. Trochę jak bohater Portretu artysty z czasów młodości Jamesa Joyce'a przechodzili transformację z chłopcow w mężczyzn i nie zawsze z radością przyjmowali przemiany. My body grows and grows/ It frightens me you know - wyznawał Bono w Twilight.
Jest w tych piosenkach coś ujmującego. Coś, co wyróżniało U2 na tle ówczesnej sceny, pewna nieskrępowana radość, pewien optymizm. To odróżniało ich na przykład od nasączonego mrokiem The Cure, którzy byli ich rówieśnikami i wystartowali rok wcześniej albumem Three Imaginary Boys. U2 wystarczył jeden chłopiec. I wcale nie wyimaginowany.
Oczywiście nie można mówić o pełnej oryginalności pod względem muzycznym, na to było jeszcze za wcześnie. Obecność producenta Steve'a Lillywhite'a podsuwa skojarzenia z Siouxie & THe Banshees, zwłaszcza jeśli chodzi o brzmienie gitar. Nieobcy grupie byli też Talking Heads, co słychać w Stories For Boys, ani punkowe melodie Buzzcocks. W mrocznym An Cat Dubh, prowadzonym powolną linią basu, słychać natomiast wpływy zimnej fali.
Kompozycyjne przejawy geniuszu wyróżniają się zwłaszcza w An Cat Dubh (zawodzące dźwięki gitar, motoryczny rytm), który gładko przechodzi w Into The Heart - grupa z łatwością buduje klimat z pomocą najprostszych środków. Już wtedy potrafiła stworzyć coś chwytliwego i przebojowego, jak I Will Follow albo Out Of Control, choć pisanie przebojów jeszcze nie zawsze jej sprawnie wychodziło (dość naiwny A Day Without Me). Nie przekonują też jeszcze nieśmiałe, eksperymenty z ambientowym brzmieniem w The Ocean.
Żeby rockowej tradycji stało się zadość, U2 już na tym etapie udało się wzbudzić kontrowersje, choć były one zupełnie niezamierzone. Na okładce umieszczono zdjęcie ośmioletniego wówczas Petera Rowana, którego niewinne oblicze miało korespondować z tytułem płyty. Nie spodobało się to wydawcom w Stanach Zjednoczonych, którzy obawiali się pedofilskich skojarzeń. Bono i koledzy ostatecznie pozwolili na zmianę okładki amerykańskiego wydania i na tamtejszym rynku na froncie płyty (dość brzydkim-trzeba przyznać) znalazły się zniekształcone zdjęcia członków zespołu.
W 2008 roku album Boy, podobnie jak October i War, ukazał się w zremasterowanej wersji, z bonusową płytą, na której znalazły się między innymi utwory z debiutanckiej EP Three, nagrania koncertowe i niepublikowane wcześniej odrzuty z sesji.

Recenzja: Teraz Rock 1/2003
Autor: Borys Dejnarowicz

Mimo upływu lat od premiery, zawartość długogrającego debiutu irlandzkiej formacji naprawdę nie bardzo się zestarzała. I nie chodzi mi tylko o jakość brzmienia (zasługa Lillywhite'a), wciąż tętniącego życiem, przejrzystego, wyrazistego. Myślę głównie o emocjach. Może były to inne czasy, ale jak trudno wyobrazić sobie dziś takich debiutantów: traktujących płytę jak deklarację, podchodzących do swojej muzyki absolutnie na serio i z poczuciem misji. A tym fanom grupy, którzy znają tylko jej najnowsze dokonania, polecam sprawdzić, jak kwartet robił to na samym początku.
Ta muzyka miała w sobie świeżość nowej fali, uderzenie hard rocka i zaangażowanie post punku, wszystko podlane dziwnie psychodelicznym sosem. Lecz coś coś jeszcze nie pozwalało na łatwe jej zaszufladkowanie: specyficzna mądrość, dodrosłość. I umiejętność budowania napięcia, łączenia palącego gniewu z romantyczną nastrojowością (kapitalne przejście z An Cat Dubh do stonowanego Into The Heart). Zadziwiająca jak na tak młody wiek (średnia w zespole w momencie wydania Boy: dziewiętnaście i pół roku) i odróżnająca U2 od wielu innych początkujących bandów tamtego okresu.
I Will Follow to jedna z najbardziej energetycznych, naładowanych pasją piosenek zespołu. Z miarowym riffem gitary i świetnie uzupełniającą go sekcją. Ale jak to wszystko zażera! Rozpocząć swą pierwszą płytę od tak dojrzałego, a zarazem młodzieńczego, hymnu oznacza rzucić prwdziwe wyzwanie. Dalej Twilight - posłuchajmy, jak Clayton i Mullen wspaniale prowadzą narrację, przechodząc od marszowego wybijania do dłuższych dźwięków w refrenie. I znów, choć to proste, ma w sobie tyle dramaturgii.
Zresztą, te wczesne kompozycje U2 oparte są zwykle na jednym, dwóch motywach, jak w A Day Without Me, Stories For Boys czy Electric Co. A jednak muzykom udaje się sztuka ciągłego podtrzymywania uwagi słuchacza. Przyczyniają się do tego głównie The Edge i Bono. Pierwszy prezentuje przede wszystkim unikatowy, oparty na charakterystycznej repetycji styl gitarowy, właściwie znak rozpoznawczy U2. Ale nie stroni też od sprzężeń, wibrujących plam, bawi się barwą. Drugi, dysponując szeroką gamą wokalnych form ekspresji (od mocnych, krzykliwych partii do lirycznych jęków) wyśpiewuje nieraz bardzo osobiste teksty (I Will Follow najsłynniejszym przykładem).
Owszem, być może dwa, trzy utwory nieco odstają, wydają się zbyt monotonne na tle całości. Lecz zawsze warto pamiętać, że Boy to dopiero wstęp do tego, co miało się wydarzyć później. Wszystkie największe osiągnięcia U2 były jeszcze przed nimi. Oni dopiero zaczynali.

U2 - October
Island ILPS 9680 UK
***1/2
Bono (vocals), The Edge (guitar), Adam Clayton (bass guitar), Larry Mullen Jr (drums)
Producer: Steve Lillywhite
Side 1:
1.Gloria
2.I Fall Down
3.I Threw A Brick Through A Window
4.Rejoice
5.Fire
Side 2:
Tomorrow
2.October
3.With A Shout (Jerusalem)
4.Stranger In A Strange Land
5.Scarlet
6.Is That All?
All songs written by U2







Recenzja: Teraz Rock 1/2003
Autor: Borys Dejnarowicz

October zaczyna z wysokiego pułapu. Gloria to - w sensie funkcji pełnionej w kontekście całej płyty - trochę taki delikatniejszy odpowiednik I Will Follow z Boy. Nacechowana rockowym uderzeniem, pulsująca rytmem, znakomita rzecz na otwarcie (co chyba zauważyli sami członkowie zespołu, umieszczając kawałek na samym przedzie Under The Blood Red Sky). I tak jak na Boy, drugi numer, I Fall Down, świetnie podtrzymuje napięcie. Akustyczna gitara dodaje nieco miękkości, ciepła.
Zwykło się jednak uważać October za najmniej równą propozycję wczesnego U2 i z tym stwierdzeniem należy się zgodzić. Rok po debiucie zespół został tu uchwycony w momencie rozwoju, lecz także rozterki związanej z wyborem drogi na przyszłość. Dominują utwory bardzo podobne do tych z Boy, może już bardziej wyważone, szukające idealnych proporcji skaładników dla całości.
Czy znalazły się tu gorsze kompozycje? Wcale niekoniecznie, wystarczy posłuchać I Threw A Brick Through A Window, Fire czy Stranger In A SAtrange Land, by stanowczo zaprzeczyć.
Problemem jest raczej pewnego rodzaju niezdecydowanie, niepewne poszukiwanie udziwnień formalnych w tak prostej przecież muzyce. Ślady stopniowego łagodzenia oblicza, co za kilka lat zaowocuje The Unforgettable Fire, mamy na przykład w egzotycznie brzmiącym Tomorrow lub w zbudowanym na podnioslej partii fortepianu tytułowym przerywnikiem.
Aranżacje są niewątpliwie gęstsze. Lillywhite urozmaica stronę produkcyjną, co nie zawsze dobrze wpływa na efekt końcowy, ale poszerza granice uprawianego przez zespół stylu. Na October U2 chcą być formacją wszechstronną. W With A Shout pojawia sie nawet trąbka. Interpretacje Bono zwracają się powoli od gniewnych wyładowań w stronę duchowości, głębi. Wszystko to może jeszcze w niedopracowanej postaci. Trochę ten progres na siłę razi. Co nie przeszkadza October być świetnym pomostem między Boy i War.

Recenzja: Tylko Rock 4/1991
Autor: Wiesław Weiss

Znowu zaglądam do starego, pożółkłego numeru pisma "Hot Press", które śledziło karierę U2 z największą uwagą. Ocenę albumu October powierzono innemu dziennikarzowi niż przed rokiem - Neliowi McCormickowi. Inne są też charakter i ton recenzji. Zamiast ogólników wnikliwa analiza piosenek, zamiast ironii - podziw. I bardzo ważne spostrzeżenie: October to dzieło przesiąknięte duchem religii chrześcijańskiej. A może nawet więcej: wyznanie wiary. McComick sięgnął wstecz i odkrył, że już niektore piosenki z płyty Boy, zwłaszcza I Will Follow, An Cat Doubh i Shadows And Tall Tress, można było interpretować jako hymny religijne. Przypomniał też jednak, że Bono nie chciał się z taką interpretacją swoich tekstów zgodzić. W jednym z wywiadów udzielonych wkrótce po wydaniu płyty, twierdził: Nie chcemy być zespołem, który wypowiada się o Bogu... Tymczasem już rok póżniej śpiewał: Panie, wszystko, co mam, należy do Ciebie... Śpiewał słowami piosenki Gloria, która otwierała płytę October. Kilka lat póżniej wyznał, że inspirowały go w tym czasie ballady religijne Boba Dylana z płyty Shot Of Love. Zafascynowany nimi zaczął szukać bliższego kontaktu z Bogiem, czego świadectwem są liczne piosenki. W tekstach, które wówczas napisał, nie ma wszakże religijnego zaślepienia, nie ma kaznodziejstwa, nie ma bigoterii. Jest dojmujące pragnienie dialogu ze Stwórcą, jest przekonanie o potrzebie odnowy duchowej we współczesnym świecie. Nie brak też refleksji zanotowanych w chwilach zwątpienia i zagubienia. Na przykład takie wyznanie: Nikt nie jest bardziej ślepy niż ten, który nie widzi; nikt nie jest bardziej ślepy niż ja...Pochodzącego z piosenki I Threw A Brick Through A Window.
Pod względem muzycznym płyta robiła nawet większe wrażenie niż poprzednia. Co jednak ważniejsze: styl, którego zręby zespół zdążył już wypracować, wydawał się doskonale odpowiadać treściom zawartym w tekstach. Widać to zwłaszcza w podniosłych, ale zarazem pełnych rockowej furii piosenkach Gloria, I Fall Down, Rejoice (przedstawionej też w spokojniejszej wersji pt. Scarlet) i Is That All? Kwartet nie trzymał się jednak owego stylu kurczowo. Ośmielił sie na przykład w sposób jednoznaczny zamanifestować swoje przywiązanie do irlandzkiej muzyki ludowej i przedstawił wyborną stylizację folkową: Tomorrow. Zwrócił się też w stronę soulu, w każdym razie utwór I Threw A Brick Through A Window miał w sobie wiele ze starego przeboju Smokeya Robinsona Going To A Go Go (przypomnianego w tym czasie przez The Rolling Stones). Widać na płycie chęć zagęszczenia brzmienia, na przykład o partie fortepianu (w wykonaniu The Edge'a) i instrumentów dętych.
Is That All? Czy to już wszystko? Takim pytaniem kończył się album October. Jakby czwórka muzyków obawiała się, że wyznaczy ona pułap jej artystycznych możliwości. Może dlatego na czas jakiś zamilkła. By w końcu przekonać siebie i cały świat, że nie było powodów do obaw.

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 3(5)/2009
Autor: Grzesiek Kszczotek

Przede wszystkim jest tu Gloria. Kapitalna rzecz na otwarcie a jeszcze lepsza do śpiewania z publicznością na każdym koncercie. Ale to też utwór, który - pomijając niesamowitą przebojowość refrenu - fascynuje zarowno onirycznym klimatem początku, dźwiękową gmatwaniną gitary The Edge'a gdzieś w środku, no i może przede wszystkim solem basu Adama Claytona. Kończący wszystko "stadionowy" zaśpiew dopełnia genialną całość.
Po świetnym debiucie przyszło zmierzyć się chlopakom z Dublina z syndromem drugiej płyty. Jak się udało? Ponad milion sprzedanych egzemplarzy w Stanach Zjednoczonych i przeszło trzysta tysięcy w Zjednoczonym Królestwie. W porownaniu z albumem Boy postęp kolosalny. A jednak czegoś na tej płycie, zwłaszcza kiedy słucha sie jej po latach, brakuje. Wydaje się, że przydałoby się nieco więcej zadziorności, choćby w I Fall Down. Z kolei I Threw A Brick Through A Window i Rejoice mimo swych zalet (wciągają, zwłaszcza ten drugi porywa melodyjnością) wyglądają na zbyt przekombinowane rytmicznie. Podobny w klimacie Fire broni się przede wszystkim genialnym gitarowym graniem. A Tomorrow nawiązaniem do irlandzkiej tradycji. Z kolei tytułowa, niewiele ponaddwuminutowa miniaturka to najprawdziwsza perła wśród pereł. Natomiast With A Shout (zgodnie z tytułem) na pewno nie brak pazura. Zresztą druga część płyty wydaje się świeższa, zagrana bardziej na luzie (posłuchajcie śpiewu Bono w Stranger In A Strange Land albo rozmowy gitary i basu w tym samym utworze). Kończące całość pytanie w postaci Is That All? fajnie przygotowuje na to, co wydarzy sie na następnej płycie. Na War.




U2 - War
Island 205 259 Germany
1983
****1/2
Bono (vocals), The Edge (guitar, piano), Adam Clayton (bass guitar), Larry Mullen Jr (drums). Guest: Steve Wickham (violin), Kenny Fradley (trumpet), Cheryl Poirier, Adriana Kaegi, Taryn Hagey, Jessica Felton (backing vocals)
Producer: Steve Lillywhite, Bill Whelan (Track: The Refugee)
Side 1:
1.Sunday Bloody Sunday
2.Seconds
3.New Year's Day
4.Like A Song...
5.Drowning Man
Side 2:
1.The Refugee
2.Two Hearts Beat As One
3.Red Light
4.Surrender
5."40"
All songs written by: U2







Recenzja: Tylko Rock 4/1991
Autor: Wiesław Weiss

W styczniu 1983 roku Neil Storey, rzecznik prasowy firmy Island, spotkał sie z irlandzkim dziennikarzem Billem Grahamem, aby jemu jako pierwszemu wręczyć taśmę z gotową już, ale jeszcze nie wydaną, nową płytą U2. Kategorycznym tonem stwierdził: War wprowadzi grupę na pierwsze miejsca list bestsellerów. Graham przyjął jego zapewnienie z dużą dozą steptycyzmu. Firma Island miała w tym czasie poważne klopoty finansowe, uznał więc, że to są pobożne życzenia jej kierownictwa. Ale to Storey miał rację.
Płyta wydana w marcu, już w pierwszym tygodniu sprzedaży osiągnęła szczyty wszystkich zestawień na Wyspach. A Bono mowił: War to policzek wymierzony światu rocka. To album, który wynosi U2 ponad wszystkich innych twórców tej muzyki z naszego pokolenia... Czy się mylił?
Kopertę pierwszego wydania albumu Boy ozdobiło pogodne oblicze kilkuletniego chłopca, dopiero w amerykańskim wydaniu zdjęcie to zastąpiono dziwnie odkształconymi wizerunkami czterech muzyków. Z okładki płyty War patrzy na nas ośmio-, dziwięcio- a może dziesięcioletni mężczyzna. Zmierzwiona czupryna, gniewnie uniesione brwi, w oczach zmęczenie, nieufność i żądza odwetu, na dolnej wardze szrama - ślad po walce. Oblicze, które na długo zapada w pamięć. Trudno o lepszą ilustrację zawartości albumu, który jest zaproszeniem do piekła. War - Wojna - to tytuł zarazem dosłowny i metaforyczny. Bono z goryczą i oburzeniem w głosie śpiewa o okrucieństwach, o których informowali w tym czasie świat, zazwyczaj zdawkowo i tonem beznamiętnym, koreapondenci z Derry, Belfastu, Gdańska, Warszawy, Moskwy, Salwadoru, Bagdadu, Teheranu czy Port Stanley. Śpiewa słowami piosenki Sunday Bloody Sunday: Nie widać końca tej bitwy, ale jest już wielu zwyciężonych, choć nikt nie potrafi wskazać zwycięzców.
War to zbiór piosenek o wojnie, która trwa nieprzerwanie od stuleci. I trwać będzie, dopóki serca tak wielu ludzi przepełnia uczucie nienawiści.
Producentem płyt Boy i October był Steve Lillywhite. Miał ogromny wkład w wykształcenie się stylu U2, ale zarówno on, jak i muzycy, obawiali się, że nie będzie w stanie dać grupie z siebie nic więcej. Muzycy mieli nadzieję, że inny producent pomoże im znaleźć nowy kierunek rozwoju artystycznego. Żadna z osób, którym wstępnie zaproponowano zastąpienie Lillywhite'a, nie spełniła wszakże pokładanych w niej nadziei. Ostatecznie stanęło na tym, że nadzór nad rejestracją najbardziej nietypowego utworu, The Refugee, o atmosferze afrykańskich obrzędów religijnych, przejmie Bill Whelan, ale opracowania i nagrania wszystkich pozostałych podejmie się znowu Lillywhite. I Lillywhite nie zawiódł.
To on zadbał, aby muzyka na płycie opatrzonej przecież tytułem War miała w sobie coś z wojennej wrzawy. W takich nagraniach jak Sunday Bloody Sunday, Seconds czy Like A Song... gitara, bas i perkusja imitują więc zgiełk bitewny, serie z karabinów maszynowych, miarowy rytm werbla. W piosence Red Light odzywa się niepokojąca, jazzowa trąbka Kenny'ego Fradleya. Tu i ówdzie słychać łkanie skrzypiec Steve'a Wickhama. A Bono śpiewa tak - posłuchajcie choćby Drowning Man - jakby walczył pieśnią o życie. Sekundują mu zaś dzielnie debiutujący w tej roli The Edge oraz - w Red Light i Surrender - dziewczyny z zespołu Kid Creole And The Coconuts...
W wywiadach udzielonych wkrótce po ukazaniu się płyty Bono wielokrotnie musiał odpowiadać na pytanie o źródła sukcesu U2. Stwierdził m. in.: Mogę zapewnić, że ani ja, ani koledzy, nie traktujemy się serio. Bardzo serio traktujemy natomiast naszą muzykę...

Recenzja: Teraz Rock 1/2003
Autor: Borys Dejnarowicz

I oto dochodzimy do pierwszego arcydzieła U2, do War. Trzecia płyta zrealizowana przez Lillywhie'a była kwintesencją ówczesnych możliwości zespołu, dowodziła nie tylko okrzepnięcia, ale i zadziwiającej umiejętności uwypuklenia swych największych atutów. To pierwszy album formacji, na którym każda z zawartych kompozycji jest perłą. Jeden po drugim, utwory rzucają na kolana. To najostrzejszy, bodaj najbardziej polityczny tekstowo i najbardziej bezkompromisowy muzyczny manifest, jaki U2 kiedykolwiek wydali. Są tu zespołem zdeterminowanym i pewnym siebie. Stąd trudno się dziwić, że wielu sympatyków grupy, w tym także wyżej podpisany, uważa War za najlepsze świadectwo jej wielkości, jej najwybitniejsze dokonanie.
Pełne żaru Sunday Blody Sunday ze słynnym how long must we sing this song w tekście i niemal "wojennymi" bębnami to klasyczny już dziś protest song na otwarcie walczącego i jak nigdy dotąd zwartego albumu U2. Seconds to głównie trzęsący się, wielowarstwowy podkład i popis wokalny Bono. Lecz co można napisać o czymś tak niezwykłym, jak New Year's Day, notabene utworze szczególnie bliskim polskim słuchaczom... Perfekcyjny motyw fortepianu i cuda gitarowe The Edge'a - to jedna z jego najwspanialszych partii solowych - tworzą razem magiczną atmosferę rockowego święta.
Rzeczy takie, jak Like A Song, Surrender czy Red Light to siła, żar i talent melodyczny, podane w jednej smakowitej pigułce. Ale jeśli padło słowo "magia", to wsłuchajmy się w dostojnie stąpające Drowning Man. Wyżyny wokalne - tak można określić to, co wyprawia tu Bono na tle przeszywających pasaży akustycznej gitary. Skandowane The Refugee prowadzi do jednej z najpiękniejszych piosenek tego zespołu. Two Hearts Beat As One. Wątpię, czy kiedykolwiek udało im się lepiej skrzyżować nieprzejednaną energię z tak chwytliwą, genialną w swej prostocie sekwencją akordów. W ciągu pięciu minut mamy to wszystko, co zachwyca i wzrusza w ich muzyce: kapitalną zwrotkę, porażający refren, melancholię i potęgę zarazem.

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 3(5)/2009
Autor:Robert Filipowski

U2 to klasyczny przykład grupy potrafiącej stawić czoła "syndromowi trzeciej płyty". Porywający witalnością debiut zawiesił poprzeczkę na tyle wysoko, że nie udało się jej pokonać albumem October, który zebrał dość chłodne recenzje. Trzeci album był dla Irlandczyków prawdziwym egzaminem dojrzałości, który miał pokazać, czy są to ewoluujący artyści, czy tylko gwiazdy jednego sezonu.
Już okładka płyty, na której ponownie pojawił się Peter Rowan, oddaje istotę ich rozwoju: na Boy jego twarz była jeszcze dziecięca, spojrzenie naiwne. Na War w przenikliwych oczach widać gniew, na czoło opada zmierzwiona grzywa, na dolnej wardze widnieje szrama... Tak samo dojrzała twórczość U2, która stała się teraz bardziej buntownicza i zadziorna niż na debiucie, a jednocześnie mocniej stąpała po ziemi niż na uduchowionym October.
Wojenną atmosferę albumu podżega pierwszy utwór: Sunday Bloody Subday to najodważniejsze i najbardziej zdecydowane oświadczenie członków U2 w tamtych czasach. A także jedno z najodważniejszych na ówczesnej scenie muzyki rozrywkowej. Niewielu popularnych artystów potrafiło zająć wtedy tak ściśle określoną pozycję polityczną, a przy tym sprawić, żeby utwór dotarł do tak szerokiego grona odbiorców (7. miejsce w Anglii, z którą Irlandia miała na pieńku, to wręcz ewenement). Ale wypełnianie muzyki treścią było postrzegane przez Bono i kolegów jako swego rodzaju powinność. Muzyka zmieniła mnie. Muzyka może zmienić pokolenie - mówił wokalista, zżymając się na ówczesną scenę poprockową, zaprojektowaną według niego tak, aby "nie przeszkadzała przy śnadaniu". Faktycznie obok War trudno przejść obojętnie. To manifest jeszcze młodzieńczo-idealistyczny, ale jednak dojrzały i świadomy, daleki od punkowego, nihilistycznego "no future".
Nagrania zaczęły się wiosną 1982 roku. Początkowo plan zakładał pracę w wieloma producentami, ale grupa ostatecznie z niego zrezygnowała i znów pracowała ze Steve'em Lillywhite'em, w dobrze sobie znanym studio Windmill Lane w Dublinie. Efekt był znakomity. Utwory Sunday Bloody Sunday, New Year's Day czy Two Hearts Beat As One to klasyczne już dziś dokonania U2, The Refugee pokazał, że członkowie grupy otwarci są na inne dźwięki, podczas gdy 40 był zapowiedzią łagodniejszego, bardziej przestrzennego brzmienia, jakie miało dominować na The Unforgettable Fire.
Przyjęcie płyty było entuzjastyczne, o czym świadczy fakt, że War strącił z pierwszego miejsca brytyjskich list bestsellerów multiplatynowy album Thriller Michaela Jacksona. Wydana w 2008 roku reedycja płyty została wzbogacona o strony B singli, remiksy oraz niepublikowany wcześniej utwór Angels Too Tied Ground.

Sunday Bloody Sunday
Pierwotny tekst tego protest-songu napisał The Edge i był on jeszcze ostrzejszy, skierowany przeciwko radykalnym ugrupowaniom IRA i UDA. Bono trochę wygładził słowa w studiu, nadając im bardziej osobisty, uniwersalny charakter. Tytuł utworu dotyczy nie jednej, lecz dwóch Krwawych Niedziel: pierwsza miała miejsce 21 listopada 1920, podczas irlandzkiej wojny o niepodległość, druga - bardziej współczesna - to wydarzenia z północnoirlandzkiego Derry, z 30 stycznia 1972, kiedy brytyjskie siły militarne zastrzeliły 14 uczestników pokojowego marszu. Wydarzenia ze stycznia 1972 roku zainspirowały swego czasu Johna Lennona, który na album Some Time In New York City nagrał piosenkę pod tytułem...Sunaday Bloody Sunday.
Seconds
Niespokojne czasy w Irlandii, wojna o Falklandy, radziecka inwazja na Afganistan, napięte, zimnowojenne stosunki między gabinetem Raegana, a Kremlem. Widmo atomowej zagłady przeniknęło także do tekstów U2, co słychać właśnie w Seconds. W wywiadzie dla "New Musical Express" z 1983 roku Bono mówił: Wkraczamy w epokę nuklearnego terroryzmu, gdzie grupa fanatyków może grozić zdetonowaniem bomby w dużym mieście i trzymać jako zakładników miliony ludzi.
New Year's Day
Pierwszy singiel z War zapada w pamięć głównie dzięki prostemu motywowi, jaki na klawiszach zagrał The Edge. To fortepian dał utworowi pewne lodowate tchnienie - mówił Bono tuż po wydaniu albumu. Było w nim coś europejskiego i przywołało na myśl strajkujących robotników, stojących na śniegu w Polsce w czasach Solidarności, kiedy Lech Wałęsa został internowany. Rok później dodawał: "New Year's Day" jest schzofreniczny. Został zainspirowany przez Wałęse i Solidarność ale jest to także piosenka miłosna.
Like A Song...
Duży wpływ na Bono wywarła działalność Martina Luthera Kinga, zwłaszcza głoszona przez niego teoria biernego oporu. Dał temu wyraz między innymi w tekście Like A Song..., gdzie śpiewa: And we love to wear a badge, a uniform/And we love to fly a flag/But I won't... let others live in hell. W dalszej części natomiast podsumowuje: Angry words won't stop the fight/Two wrongs won't make it right.
Drowning Man
Przestrzenne brzmienie, akustyczne gitary i fortepian to zasługa The Edge'a. Efekt "miękkich" bębnów Larry otrzymał grając na nich miotełkami zamiast pałeczkami. Na skrzypcach gra Steve Wickham. Tekst jest prawdopodobnie reminiscencją religijnego nawrócenia członków grupy na płycie October: the storm will pass/It won't be long now/His love will last... forever.
The Refugee
Nitypowy utwór jak na ówczesne U2: funkujący bas, gęsta, plemienna faktura bębnów. Jedyny utwór na War, którego nie wyprodukował Steve Lillywhite, lecz Bill Whelan. Bohaterem piosenki jest imigrantka, która przybywa do Stanów Zjednoczonych najprawdobodobniej z afrykańskiego kontynentu.
Two Hearts Beat As One
Wydany na singlu głównie z myślą o USA i Wielkiej Brytanii utwór należy do najbardziej przebojowych na płycie. Choć Bono uważa, że jest to po prostu piosenka o miłości, można odnaleźć tu pewne symptomy zagubienia i zwątpienia: I don't know whith side I'm on/I don't know my right from left/Or my right from wrong.
Red Light
Adam twierdzi, że muzycznie inspirowała zespół scena R&B, która według niego jako jedyna w tamtych czasach prezentowała w Stanach Zjednoczonych coś interesującego. Pod względem tekstowym na piosenkę miał wpływ film Taksówkarz Martina Scorsese. Niektóre sceny z początku "Taksówkarza" były moją inspiracją - twierdził Bono w 1984 roku. Reżyserowi ponoć podobał się cały album War.
Surrender
Nie tylko kwestie narodowościowe były tematem tekstów Bono. Surrender opowiada o losach niejakiej Sadie, która wylądowała na nowojorskiej ulicy i tam musiała zacząć na siebie zarabiać. Ponoć bohaterka utworu zainspirowana jest prawdziwą postacią, którą wokalista U2 spotkał w Nowym Jorku. Jednak jej personalia i dalsze losy nie są znane.
40
Ostatni utwór, jaki U2 zarejestrowało na tę płytę. Adam Clayton opuścił już studio, do nagrań przygotowywał się kolejny zespół, a pozostali trzej członkowie grupy )z The Edge'em dwojącym się na gitarze i basie) naprędce nagrali ten numer. Tekst nawiązuje do Psalmu 40, ale także do utworu Sunday Bloody Sunday (w wersie How long to sing this song?), dzięki czemu jest klamrą spinającą album War.

U2 - Live "Under A Blood Red Sky
Island 205 904-270 West Germany
1983
*****
Bono (vocals), The Edge (guitar, piano), Adam Clayton (bass guitar), Larry Mullen Jr (drums).
Produced By: Jimmy Iovine
Side One:
1.Gloria
2.11 O'Clock Tick Tock
3.I Will Follow
4.Party Girl
Side Two:
1.Sunday Bloody Sunday
2.The Electric Co.
3.New Years Day
4."40"
Written by: U2





Recenzja: Tylko Rock 4/1991
Autor: Wiesław Weiss

W wywiadzie udzielonym w ostatnich dniach tourne promującego płytę War Bono stwierdził: Mam wrażenie, że coś się skończyło, że historia grupy jest na swój sposób zamknięta. Czas wrócić do punktu wyjścia i zacząć wszystko od początku.
Zanim jednak grupa wróciła do punktu wyjścia i zaczęła wszystko od początku, wydała wybór nagrań koncertowych Under A Blood Red Sky.
Według informacji na kopercie jest to minialbum, zawiera wszakże niewiele mniej muzyki niż poprzednie płyty U2. Powstał podczas trzech koncertów w Niemczech i w Stanach Zjednoczonych między majem a sierpniem 1983 roku. Podsumowuje pierwszy okres w karierze grupy, zawiera bowiem utwory z wszystkich jej etapów, zarówno znane dotychczas jedynie z singli (11 O'Clock Tick Tock i Party Girl), jak i wybrane z albumów (np. I Will Follow, Gloria, Sunday Bloody Sunday i New Year's Day).
Niemal wszystkie te kompozycje wypadły w gorącej, hałaśliwej, naprawdę podniecającej atmosferze występu przed publicznością porywająco. Zdecydowanie zyskały w uproszczonych, koncertowych aranżacjach. Choćby 11 O'Clock Tick Tock - odarta z patetycznej oprawy, jaką nadał jej w studiu Martin Hannett.
Można co najwyżej żałować, że kompozycja Sunday Bloody Sunday z demonicznej pieśni wojennej przerodziła sie w zwykły utwór rockowy. Można też trochę się skrzywić na grę The Edge'a, który daje co prawda pokaz swego "orkiestrowego" stylu gry (to wspomniany wcześniej Bill Graham wymyślił określenie The Edge Orchestra), ale w Party Girl najzwyczajniej w świecie fałszuje.
Trzeba jednak przyznać, że Under A Blood Red Sky to prawdziwy, wiarygodny portret U2. Bez retuszy, bez poprawek w studiu, bez fałszerstw.
Jeden z niewielu takich portretów w historii rocka.

Recenzja: Teraz Rock 1/2003
Autor: Borys Dejnarowicz

Niejako posumowaniem studyjnej trylogii powstałej we współpracy ze Steve'em Lillywhite'em był koncertowy minialbum Under A Blood Red Sky (nazywany minialbumem z powodu niższej ceny, w rzeczywistości jest to bitych trzydzieści pięć minut muzyki). Ukazywał zespół w wybornej formie podczas trzech występów trasy promującej płytę War. Wypełniały go trzy numery z War, dwa z Boy, jeden z October i dwa mniej znane fragmenty.
Wybór znakomity, jak gdyby muzycy doskonale rozumieli wartość każdego ze swych longplayów.
Rzeczywiście, trudno nie przyklasnąć zasłuchując się w te porywające dźwięki w wydaniu na żywo. W takim 11 O'Clock Tick Tock (utwór z singla z 1980 nie publikowany wcześniej na dużej płycie) wszystko zagrane jest czysto, tak dokładnie, jakbyśmy obcowali z wersją studyjną. Ale oni grają to na żywo i wtóruje im w tle - co doskonale słychać - aplauz rozentuzjazmowanej widowni. Wrażenie namacalnego wręcz kontaktu Bono z publicznością jest zresztą, obok dyspozycji samych muzyków, wielką zaletą Under A Blood Red Sky. Bo w pewnym sensie to idealny przykład na obecność tej niedefiniowalnej więzi, która nieodzowna jest przy każdym wielkim rockowym show.
Z pewnością wzajemne przyciąganie między sceną i widownią miało miejsce podczas tych wykonań: posłuchajmy wykrzyczanej zapowiedzi do I Will Follow czy krótkiego wprowadzenia (This song is not a rebel song) do Sunday Bloody Sunday. Zwłaszcza zaś nadstawmy uszu, gdy w dość łagodnym w sumie Party Girl (jeszcze jedna atrakcja: rzecz wcześniej nie wydana) publiczość dodaje od siebie miarowy okrzyk: Hey!
Koncertowe płyty rządzą się swoimi prawami, mają swoiste kryteria oceny, ale tej naprawdę niewiele brakuje: jest wysoka jakość techniczna, odpowiednia selekcja materiału i ten wyczuwalny wiatr w plecy, który najwyraźniej wspomagał U2 podczas grania.

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 3(5)/2009
Autor:Bartek Koziczyński

Uściślijmy, co tak naprawdę omawiamy. Bo jeśli trzymać się płyty audio, o statusie EP, byłoby mniej gwiazdek. Wśród ośmiu zawartych na niej kawałków, tylko dwa - Gloria i Sunday Bloody Sunday - pochodzą ze słynnego koncertu w Red Rocks (5 czerwca 1983). Resztę nagrano w Bostonie (maj 1983) i niemieckim Sankt Goarshausen (sierpień 1983), miksując to w jedną całość, trwającą niewiele ponad 30 minut. Trochę za dużo kombinowania jak na początek koncertowej dyskografii grupy.
Co innego, gdy sięgniemy po reedycję albumu z roku 2008, z dołączonym DVD. Na cyfrowy nośnik po raz pierwszy przeniesiono materiał video dostępny dotąd na kasetach VHS pod tytyłem Live At Red Rocks: Under A Blood Red Sky. Wzbogacony o niepublikowane wcześniej utwory, komentarz reżysera i świetny remaster dźwięku: od stereofonii po wielokanałowy DTS. Po zapoznaniu sie z nim nawet pięć gwiazdek wydaje się zbyt skromne. To jeden z magicznych momentów w historii rock'n'rolla.
Po pierwsze - miejsce. Naturalny amfiteatr w amerykańskich Górach Skalistych, niesamowita scena otoczona skalnymi blokami, na których dla lepszego efektu od czasu do czasu odpalane są płomienie. Po drugie - pogoda. Nie dopisała i... bardzo dobrze! Było trochę jak u nas w Chorzowie, koncert zaczął się po deszczu. Nad widzami unosi sie mgła, ciała muzyków parują... Po trzecie - wykonanie. Promotorzy właśnie z powodu niekorzystnej aury chcieli odwołać imprezę. Zespół uparł się jednak, że zagra dla fanów, którzy pieszo wspinali się do tego miejsca (niemal 2000 metrów nad poziomem morza). I zagrał, z pasją, żarliwie, jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata. Po czwarte - realizacja. Gavin Taylor miał do dyspozycji 6 kamer, a wygląda jakby pracowało trzy razy więcej. Rewelacyjnie sprawdza się konwencja telewizyjna. Obraz jest surowy, zaznaczony smugami, gdy kamera zachacza o reflektor. Reżyser mówi w komentarzu, że nie chcieli tego cyfrowo wymazywać, bo niedoskonałości stanowią świadectwo czasu, w ktorym rzecz nagrywano. Chwała za te decyzję.
W repertuarze numerem jeden jest hymn zapowiedziany słowami: This song is not a rebel song, this song is "Sunday Bloody Sunday". Trzeba zobaczyć Bono w marszowym kroku (na szczęście woda przyklepała mu już w tym momwncie płewiastą fryzurę), trudno nie wzruszyć się, gdy wymahuje białą flagą... Dalej Gloria, słusznie wyciągnięta na płytę audio. Wokalistę najwyraźniej rozpiera energia, daje jej upust w spontanicznych okrzykach. Znacznie bardziej dynamiczna niż na CD jest wersja New Year's Day. Z drugiej strony porusza moment wyciszenia, w October.
Jesteście częścią historii - zakrzyknął do zgromadzonych organizator na początku koncertu. I były to słowa prorocze.

U2 - The Unforgettable Fire
Island 206 530-620 West Germany
1984
****1/2
Bono (vocals), The Edge (guitar, piano), Adam Clayton (bass guitar), Larry Mullen Jr (drums).
Produced, additional vocals and instruments - Brian Eno & Daniel Lanois
Side 1:
1.A Sort Of Homecoming
2.Pride (In The Name Of Love)
3.Wire
4.The Unforgettable Fire
5.Promenade
Side 2:
1.4th Of July
2.Bad
3.Indian Summer Sky
4.Elvis Presley And America
5.MLK
Written by: Bono, U2






Recenzja: Tylko Rock 4/1991
Autor: Wiesław Weiss

Pisanie wierszy to jak powrót do domu rodzinnego. Maksyma ta pochodzi z pism Paula Celana, urodzonego w Rumunii poety żydowskiego, który w 1970 odebrał sobie życie, bo nie potrafił uwolnić się od wspomnienia cierpień i śmierci kilku bliskich mu osób w obozie oświęcimskim. To ona dała tytuł pierwszej piosence na płycie The Unforgettable Fire: A Sort Of Homecoming. Tytuł całości grupa wzięła od przechowywowanego w chcagowskim Muzeum Pokoju zbioru rysunków i obrazów osób, które ocalały z pogromu w Hiroshimie i Nagasaki. Dwa utory w tym zestawie, Pride i MLK, przypominają postać i działalność murzyńskiego bojownika o pokój i sprawiedliwość, pastora Martina Luthera Kinga.
Na The Unforgettable Fire Bono jako autor wszystkich tekstów pragnął raz jeszcze, w udoskonalonej poetycko formie, wyrazić myśli, które zawarł już w piosenkach z October i War. Zdumienie potęgą zła. Pokorę wobec wyroków Boga. I wiarę w siłę miłości.
Po długich poszukiwaniach udało się znaleźć producenta, z którym muzycy umieli się porozumieć. Wybór padł na Briana Eno. Nie pojawił on się jednak w zamku Slane, zaadoptowanym na studio nagrań, sam, a ściągnął swojego przyjaciela, Kanadyjczyka Daniela Lanoisa.
Wynikiem spotkania była gruntowna zmiana stylu. Bono wyznał niedawno w wywiadzie dla pisma "Q": Im bardziej przeciągały się nagrania, tym mocniej dokuczało mi przeświadczenie, że muzyka powstaje sama, bez naszego udziału. Być może chciał się pokłonić Eno i Lanoisowi. Powiedzieć, że potrafili wytworzyć w studiu naprawdę twórczą atmosferę. Trudno oprzeć się jednak wrażeniu, że w jego słowch kryje się też nuta żalu. The Unforgettable Fire chwilami robi bowiem wrażenie płyty Eno i Lanoisa, a nie U2. Tym bardziej, że obaj producenci wzięli udział także jako instrumentaliści. Ich dominującą obecność czuje się zwłaszcza w kameralnej, nastrojowej kompozycji instrumentalnej 4th Of July oraz w nasyconych klimatem twórczości Talking Heads i Davida Bowiego piosenkach Wire i Indian Summer Sky. A także w utworze Elvis Presley In America z podkładem instrumentalnym odtwarzanym w zwolnionym tempie, przez co dźwięk jest trochę nierealny, jakby z innego świata.
Brzmienie całości jest bogatsze niż dawniej m. in. o partie orkiestrowe, ale zarazem subtelniejsze, łagodniejsze. The Unforgettable Fire nie jest więc w pełni autorską płytą U2. Co nie zmienia faktu, że zawiera wspaniałą muzykę. Współpraca z Eno i Lanoisem była dla muzyków U2 sprawdzianem dojrzałości artystycznej. Rodzajem egzaminu. Egzaminu zdanego celująco.

Recenzja: Teraz Rock 1/2003
Autor: Borys Dejnarowicz

Wraz z The Unforgettable Fire zespół rozpoczął nowy etap swej artystycznej drogi. Jednym z czynników decydujących o tym była z pewnością zmiana producenta. Współpraca z tak kreatywnymi artystami-wizjonerami jakimi są Eno i Lanois, musiała zaowocować czymś niezwykłym i w istocie tak się stało.
Czwarty album U2 był najbardziej wysmakowanym, wyrafinowanym ze wszystkich dotychczasowych. Przebogata tkanka dźwiękowa, składająca się z wielu warstw (niezliczone pogłosy, szersze wykorzystanie instrumentów klawiszowych, nałożone na siebie partie gitar), sama w sobie jest atrakcją dla ucha. Rozlane brzmienie koresponduje wszak z nowymi kompozycjami, poetyckimi, jakby natchnionymi naturą i rozległymi przestrzeniami, pełnymi epickiego rozmachu.
Już po samym wstępie w postaci przywołującego nierealną, senną atmosferę A Sort Of Homecoming widać, że więcej będzie zamyślenia, refleksji niż agresywnej waleczności. Potwierdza to hymn Pride, jeden z dwóch na płycie (obok zamykającego ją MLK) poświęconych Martinowi Lutherowi Kingowi, osadzony na kapitalnym przewodnim motywie w średnim tempie, promieniujący nastrojem wiary i pasji. Gęsta rytmika Wire może momentami przypominać późne eksperymenty Eno i Talking Heads. Podniosły, pięknie kołyszący utwór tytułowy, zainspirowany wystawą rysunków autorstwa osób ocalałych z tragedii hiroszimskiej, to z kolei najpełniejsza chyba zapowiedź stylistyki The Joshua Tree. Delikatne Promenade i 4th Of July (instrumentalna impresja, bliska muzyce relaksacyjnej czy ambientowi), skontrastowane są szybkim tempem Indian Summer Sky (pamiętna partia wokalna Eno) i dość krzykliwą kulminacją Bad, ale i tu przepych aranżacyjny (skrzypce) tępi ostrze pieśni. I dobrze.
Dla tych bowiem, którzy najbardziej kochają w U2 tęsknotę, zadumę i uduchowienie, The Unforgettable Fire jest pozycją wymarzoną. Ponadto brak tu właściwie słabszych punktów... Może nieco zbyt trywialna Elvis Presley And America, piosenka nijaka, bez wyrazu?
A może się czepiam?

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 3(5)/2009
Autor:Grzesiek Kszczotek

Po trzech studyjnych albumach podsumowanych koncertową płytą Under A Blood Red Sky przyszedł czas na nowy rozdział. I po wydaniu The Unforgettable Fire - jego pierwszej części (druga to oczywiście The Joshua Tree) - okazało się, że księga pisana przez U2 staje sie coraz bardziej interesująca. Wciągająca. Adam Clayton swego czasu wspominał: Potrzebowaliśmy zrobić coś bardziej serio, coś odrobinę poważniejszego. Artystycznego...
Pracę nad płytą zaczęto w marcu 1984 roku w Slane Castle w Irlandii (zmiksowano ją w Windmill Lane Studios w Dublinie). Oprócz niezmiennego składu zespołu w studio pojawiło się dwóch nowych muzyków. Ale spokojnie, ich głównym zadaniem była produkcja. Brian Eno i Daniel Lanois, bo o nich mowa, tchnęli w muzykę U2 świeżoość, ale też nieznacznie ją pokomplikowali i unowocześnili, zwłaszcza pod względem aranżacyjnym i brzmieniowym. Szczególnie dobitnie słychać to w A Sort Of Homecoming: w tle pod spokojnym wokalnym uniesiem Bono, mamy tyle różnych dźwięków i pogłosów, że spokojnie można by nimi obdarzyć całą poprzednią płytę irlandczyków.
The Unforgettable Fire z jednej strony urzeka delikatnością. Wręcz poetyckim uniesieniem. Z drugiej jest pełne epickiego rozmachu. Jakże dostojnie brzmi na przykład hymn Pride (In The Name Of Love), zaczynający się od słów One man come in the name of love! Podobnie ma sie rzecz z kompozycją tytułową (jej tytuł zainspirowała wystawa prac plastycznych osób, którym udało się przeżyć zagładę atomową w Hiroszimie i Nagasaki) - Bono z kolegami zobaczyli ją w chicagowskim Peace Museum). Dalej jest równie pięknie i podobnie: króciutka Promenade i zahaczająca niemal o ambient instrumentalna 4th Of July. Bad (poetycko mówiący o heroinowym uzależnieniu) zapowaida klimat The Joshua Tree. Mocno zawirowany rytmicznie Indian Summer Sky z wokalnym udziałem The Edge'a (obok Bono) to najważniejsze tu punkty. Z kolei Elvis Presley And America zaskakuje nieco płaczliwą partią wokalną. A MLK to niemal elegia (znowu z ambientowym podkładem i bajkowym wyciszeniem), której adresatem, zresztą jak Pride (In The Name Of Love), jest Martin Luther King.
Wciąż wielka muzyka. I ogromnie ważna płyta.


U2 - Wide Awake In America
Island 90279-1-A USA
1985
****
Side One:
1.Bad
2.A Sort Of Homecoming
Side Two:
1.Three Sunrises
2.Love Comes Tumbling
Written by: U2
Producer: U2 (A1, B2), Tony Visconti (A2), Eno/Lanois (B1)





U2 - The Joshua Tree
Island U26 UK
1987
*****
Bono (vocals), The Edge (guitar, piano), Adam Clayton (bass guitar), Larry Mullen Jr (drums).
Produced by - Brian Eno & Daniel Lanois
Side One:
1.Where The Streets Have No Name
2.I Still Haven't Found What I'm Looking For
3.With Or Without You
4.Bullet The Blue Sky
5.Running To Stand Still
Side Two:
1.Red Hill Mining Town
2.In Good's Country
3.Trip Through Your Wires
4.One Tree Hill
5.Exit
6.Mothers Of The Disappeeared
Written by: U2






Recenzja: Tylko Rock 4/1991
Autor: Wiesław Weiss

Arcydzieło. Jedna z najbardziej znaczących płyt lat osiemdziesiątych. Najbardziej znacząca w dorobku U2.
Można i trzeba widzieć w niej ważką deklarację artystyczną. Próbę przywrócenia muzyce rockowej, coraz bardziej w ostatnich latach zagrożonej rytuną i cynizmem, dawnej świetności. I czegoś więcej. Czegoś, co było w twórczości gigantów, Hendrixa czy Led Zeppelin. Czegoś nieuchwytnego, trudnego do nazwania. Pierwiastka mistycznego.
The Edge opowiadał: Album "War" powstał z niezgody na nijaką muzykę rockową, którą słyszeliśmy wszędzie wokół siebie. Natomiast "The Joshua Tree" to reakcja na The Unforgettable Fire", a więc płytę eksperymentalną, jak na nas rewolucyjną, może zbyt rewolucyjną. Tym razem postanowiliśmy napisać zwykłe piosenki. Proste, tradycyjnie skonstruowane, zwarte...
Czy tak się stało? W pewnym sensie tak. The Joshua Tree to płyta najbardziej przebojowa w dorobku U2, bo jest na niej kilka kompozycji, choćby I Still Haven't Found What I'm Looking For czy Red Hill Mining Town, które już po pierwszym przesłuchaniu zostają w pamięci. Nie są to jednak chwytliwe szlagiery, których nagranie oznaczaloby dla U2 kompromis artystyczny. Zwracają uwagę choćby ich wysmakowana aranżacje, oszczędne i kunsztowne zarazem.
The Joshua Tree to bez wątpienia płyta inna niż The Unforgettable Fire. Nagrana przy pomocy tych samych producentów, ale jakby przeciwko nim.
W okresie poprzedzającym sesję Bono poznał w Nowym Jorku Micka Jaggera i Keitha Richardsa. Gdy zapytali go o ulubione standardy bluesowe, nie potrafił odpowiedzieć. I zawstydzony zaraz po powrocie do Dublina pożyczył od kogoś kilkadziesiąt płyt z nagraniami klasyków bluesa. Muzyka ta zachwyciła go, podsunął nawet kolegom pomysł nagrania albumu o jednoznacznie bluesowym chrakterze. Tak się nie stało. Przede wszystkim dlatego, że sprzeciwił się The Edge. Chociaż, jak twierdzi Bono, był zachwycony aurą swobody emanującą z nagrań bluesowych. Czułem się, jakbym dawał mu puszkę pełną robaków, które można dręczyć...
Na The Joshua Tree nie ma bluesa, ale są bluesowe frazy, bluesowe barwy, bluesowe akcenty. Choćby w Trip To The Wires. Jest znowu rockowy zgiełk. Zwłaszcza w Bullet The Blue Sky, przywołującym klimat twórczości Jimmiego Hendrixa. Jest też coś z ducha muzyki gospel. Na przykład w I Still Haven't Found What I'm Looking For. Nie ma natomiast nic z klimatu minimal music, tak bliskiej Brianowi Eno.
Pod względem literackim The Joshua Tree wydaje się kontynuacją płyt poprzednich. Piosenka najbardziej przejmująca, One Tree Hill, powstała w wyniku bolesnych przeżyć w związku z tragiczną śmiercią przyjaciela zespołu, a jest refleksją nad sensem istnienia. Utwór najbardziej niepokojący, Exit, to spojrzenie w oczy mordercy i próba zrozumienia istoty zła, które drzemie w każdym z nas.
Adam Clayton mówił w tym czasie: Każddego nawiedzają demony. Ale Bono cierpi z ich powodu bardziej niż my wszyscy...

Recenzja: Teraz Rock 1/2003
Autor: Borys Dejnarowicz

Tę płytę znają pewnie wszyscy, więc z pewnością Ameryki nie odkryję. Uważa się powszechnie The Joshua Tree za szczytowy punkt rozwoju formacji. Oraz za jeden ze znakomitszych przejawów rocka lat osiemdziesiątych. Można dostrzec w nim rodzaj syntezy wcześniejszych doświadczeń grupy. W pewien sposób płyta ta ma zarówno niepohamowaną rockową moc, jak i wdzięczną subtelność. A wszystko to zatopione w smętnej depresji, z której nieśmiało wyłania sie światło. Koncepcją jest niby powrót do rytmicznej, wojowniczej zadziorności cechującej War. Jednakże teraz muzyka U2 nabrała posmaku prawdziwie eklektycznego. Inspiracje gospel, country, tradycyjną amerykańską balladą i wciąż obecnym post punkiem spajają się w miejscu, gdzie można spokojnie mówić o zespole świadomym swojego oryginalnego stylu.
Domyślam się, jakie wrażenie robi pierwsze w życiu przesłuchanie The Joshua Tree. Cios za ciosem, bo pierwsze dwadzieścia minut to same hity, że się tak wyrażę. W Where The Streets Have No Name wprowadzają nas przestrzenne klawisze i zdystansowana gitara, ale po chwili wkracza sekcja, która o dziwo znów zajmuje pierwszy plan miksu. Podobnie sprawa ma się z I Still Haven't Found What I'm Looking For i With Or Without You. Absrtahując od mistycyzmu, religijnej pasji i głębi - to są po prostu wspaniale napisane piosenki. W dodatku na tyle przystępne, by zaskarbić sobie podziw tłumów, a to też jest umiejętność. Co ciekawe, czwarty w kolejności Bullet The Blue Sky zawsze wydawał mi się najlepszy, z tym słynnym bitem bębnów, "strzałami" gitary The Edge'a i recytacją Bono na zakończenie. Kwestia gustu.
Jeszcze ciekawsze, że po długim obcowaniu z albumem człowiek coraz bardziej docenia, ile dobrego znajduje się po przebojowym otwarciu. Wybornie tulące Running To Stand Still, zwieńczone cichą skargą harmonijki, albo równo krocząca opowieść Red Hill Mining Town z niespodziewanymi zwrotami akcji. Albo jeszcze lepiej In God's Country, absolutnie nie ustępujące pod względem gitarowej wytworności swym bardziej znanym braciom, z niezapomnainym wersem Desert Sky, który zawsze przeszywa mnie swą szczerością. I tak jest już do końca, do hipnotycznej spowiedzi Mothers Of The Disappeared. Bo The Joshua Tree to niesłychanie równa rzecz, a dotarcie do wszelkich jej atrakcji zajmuje nieraz lata. I to jest też stwierdzenie, do którego trzeba dorosnąć.

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 3(5)/2009
Autor:Michał Kirmuć

Nie ma wątpliwości, że na wydanym w 1987 roku albumie The Joshua Tree U2 sięgnęło szczytu. Zarówno jeśli chodzi o kwestie artystyczne, jak i komercyjne. Wprawdzie w Wielkiej Brytanii już od czasu płyty War panowie mogli liczyć na "jedynkę" na liście, jednak dopiero w 1987 ich muzykę w pełni docenili Amerykanie. Nie tylko album wspiął się tam na szczyt listy sprzedaży, ale do dziś zyskał status - jako jedyny w dorobku zespołu - diamentowej płyty. Ten sukces nie powinien szczególnie dziwić. W końcu album, którego roboczy tytuł brzmiał The Two Americas, powstał niejako z fascynacji tym krajem. W zamyśle miał być jednak portretem zarowno Ameryki mitycznej, jak i tej prawdziwej.
Abstrahując od kwestii poruszanych w tekstach, The Joshua Tree to przede wszystkim absolutnie doskonałe dzieło pod względem muzycznym. Trzy pierwsze utwory, które pojawiły się również na singlach, nie przez przypadek stały się wielkimi przebojami. Wyłaniająca sie z klawiszowej introdukcji spogłosowana, rytmiczna, krystalicznie brzmiąca partia gitary The Edge'a genialnie rozpędza nie tylko Where The Streets Have No Name, ale cały album. A do tego ten głos Bono, śpiewającego z pasją I want to run, I want to hide...
I Still Haven't Found What I'm Looking For muzycy zwykli nazywać utworem gospel. I nie da się zauważyć wpływów tej muzyki, zwłaszcza w refrenie. Jednak znowu charakterystyczna gra The Edge'a i mocny głos Bono sprawiają, że nawet na chwilę nie można zapomnieć, że jest to gospel według U2. Jednym z najbardziej znanych utworów z płyty - w ogóle z dorobku U2 - jest jednak With Or Without You, znakomicie rozwijający się, od delikatnego pulsu sekcji rytmicznej po podniosłą część środkową, z wokalizą Bono idealnie sprawdzającą się w warunkach koncertowych.
Najbardziej niesamowitym fragmentem The Joshua Tree jest jednak Bullet The Blue Sky. Masywny, brudny, oparty na mocnym riffie gitary. The Edge w tym fragmencie jakby chciał pokazać, że potrafi błyszczeć nie tylko za sprawą krystalicznego brzmienia.
Nieobca jest mu również hardrockowa zadziorność. Bullet The Blue Sky, z niesamowitym recytowanym finałem, kontrastuje nie tylko z poprzedzającymi go utworami. Pewnym dopełniniem tego brudnego klimatu jest pojawiający się pod koniec, chwilami nieco psychodeliczny Exit.
Jednak siła płyty tkwi nie tylko w kilku najbardziej znanych piosenkach. Kiedy mijają hity, okazuje się, że ta mniej znana część jest nie mniej udana. Może Running To Stang Still nie jest tak efektowny, ale i tak wydaje się niezwykłym ukojeniem po Bullet The Blue Sky. Red Hill Mining Town, ze swoim niesamowitym, mocnym refrenem, jeśli nie zaistniał na listach przebojów, to tylko dla tego, że nie miał takiej szansy. Ładunek przebojowości mają w sobie też In God's Country, z partią gitary przypominającą tę z Pride (In The Name Of Love), oraz bardziej stonowany One Tree Hill. Najbardziej "amerykańskim" utworem na płycie jest blues Trip Through Your Wires, w którym zdecydowanie do głosu dochodzi harmonijka ustna. Album kończy hipnotyczny, cudownie snujący sie Mothers Of The Disappeared.
Trzeba by naprawdę dużo złej woli, bo znaleźć na tej płycie choćby jeden zbędny dźwięk (o całym utworze nawet nie mówię). W 1987 roku grupie U2 udało sie stworzyć ideał, do którego w przyszłości co najwyżej sie zbliżali.

Where The Streets Have No Name
Where The Streets Have No Name przyniósł The Edge, który wersję demo przygotował sam. Opracowanie kompozycji przez zespół było niezwykle trudne. Muzycy mieli problemy ze zmianami tempa, a także z częstotliwością zmian akordów. Brian Eno w pewnym momencie nawet chciał skasować nagrane już ślady. Dopiero na koncercie ten utwór staje się naprawdę czymś wielkim - kontynuuje Mullen. Na płycie nie jest nawet w połowie tym, czym staje się na żywo. Jeśli zaś chodzi o tekst, inspiracją były ulice Belfastu. Kiedyś ktoś opowiedział mi ciekawą historię - wpomina Bono. O tym, że w Belfaście po ulicy możesz poznać nie tylko, jaką ludzie wyznają religię, ale także ile zarabiają pieniędzy. Dosłownie dzięki temu, po której stronie drogi żyją. Ponieważ im dalej od wzgórza, tym domy droższe. Niemal możesz powiedzieć, ile ludzie zarabiają, na podstawie nazwy ulicy! To mnie zaintrygowało, zacząłem więc pisać o miejscu, w którym ulice nie mają nazw.

I Still Haven't Found What I'm Looking For
Punktem wyjścia była tu nienagrana kompozycja, Under The Weather Girls. Choć kawałek został zarejestrowany w wersji roboczej, nie spodobał się Danielowi Lanois. Producent uznał, że interesująca jest w nim tylko partia sekcji rytmicznej w wykonaniu Larry'ego i Adama i na jej bazie powstał nowy pomysł. Bono i The Edge nieraz określali ten utwór mianem gospel, O tym jak wiele mieli racji, można sie przekonać za sprawą koncertowej wersji, zarejestrowanej 28 września 1987 roku - znalazła sie na płycie Rattle And Hum. Wówczas, podczas występu w Madison Square Garden, grupę wsparli śpiewacy z New Voices Of Freedoom. Zaś o tym, jak I Still Haven't Found What I'm Looking For brzmiało w trakcie pracy w studiu, można się przekonać, słuchając dema zatytułowanego Desert Of Our Love, dodanego do jubileuszowego wydania The Joshua Tree.

With Or Without You
Jak twierdzi Bono, inspiracją dla tej jednej z najpopularniejszej kompozycji U2 był album Climate Of Hunter Scotta Walkera. W utworze słychać specyficzne, długie dżwięki gitary The Edge'a. Wydobywa je ze specjalnej gitary Infinite, stworzonej przez Michaela Brooka, kanadyjskiego gitarzystę, producenta i wynalazcę.

Bullet The Blue Sky
Inspiracją do napisania jednego z najbardziej agresywnych utworów U2 była zbrojna interwencja Stanów Zjednoczonych w Salwadorze w latach 80. Adresatem utworu jest prezydent Ronald Reagan. Bullet The Blue Sky niemal zawsze znajduje się w repertuarze koncertowym U2. Na przestrzeni lat tekst zyskiwał nowe znaczenia. Zdarzało się, że był protestem przeciwko nazizmowi (podczas trasy Zoo TV), albo odnosił sie do problemu przestępstw z bronią w ręku (trasa Elevation). Podczas poprzedniej trasy, Vertigo, Bono zastępował końcowy fragment cytatem z The Hands That Built America, stworzonego przez U2 do filmu Gangi Nowego Jorku, a cały utwór stawał sie komentarzem na temat przemocy religijnej.
Running To Stand Still
Tytuł piosenki, w pewnym sensie, wymyślił brat Bono. Prowadził biznes i nie szło mu zupełnie. Zapytałem go, jak leci, odpowiedział: "To jest jak bieg, w którym stoisz w miejscu". Bohaterką utworu jest jednak dziewczyna zmagająca się z uzależnieniem od heroiny, mieszkająca w komunalnych blokach Dublina. Takich jak Ballymun Towers, w których pobliżu wychował sie Bono>
Red Hill Mining Town
Impulsem do napisania tego utworu był strajk brytyjskich górników w 1984 roku. Bono: Zainteresował mnie ze względów politycznych, ale chciałem napisać tekst z osobistego punktu widzenia. Bo protesty były także próbą dla bliskich górników. Przemilczanym aspektem strajku jest liczba rodziń, które się rozpadły albo przeszły poważną próbę. Bezpośrednią inspiracją mogła być także lektura książki Tony'ego Parkera Red Hill: A Mining Community. Red Hill Mining Town planowany był na singiel, powstał nawet teledysk (dodany dopiero do jubileuszowej reedycji The Joshua Tree), jednak ze względu na to, że Bono nie był w stanie zaśpiewać na żywo utworu tak, jak w studiu z pomysłu zrezygnowano, a sama piosenka jest jedyną z tej płyty, która nie była wykonywana podczas koncertów.
In God's Country
Kiedy Bono zabrał się za pisanie tekstu, myślał o ojczyźnie. Jednak w trakcie pracy "Boska kraina" coraz bardziej zaczęła przypominać Stany Zjednoczone. Dlatego ostatecznie In God's Country zostało zadedykowane Statui Wolności. Bono w pewnym sensie wymusił na gitarzyście ten utwór: Byłem sfrustrowany faktem, że nie mogę wycisnąć z The Edge'a rock'n'rolla. Jedyna metoda polegała na tym, że sam chwyciłem za gitarę. Wtedy się wkurzał i zaczynał grać. Nic dziwnego, że The Edge niezbyt ciepło wypowiada sie na temat kompozycji.

Trip Through Your Wires
Najbardziej nietypowy utwór na płycie, o mocno bluesowym rodowodzie. Jak przyznaje Bono, który w utworze popisuje się grą na harmonijce ustnej, powstał w kilka minut. Grupa zaprezentowała go już w 1986 roku w irlandzkim programie telewizyjnym TV GAGA, na kanale RTE. Wówczas numer miał nieco inny tekst.
One Tree Hill
One Tree Hill powstał jako hołd dla Grega Carrolla, osobistego asystenta Bono, który zginął 3 lipca 1986 roku w wypadku motocyklowym w Dublinie. Ponieważ Greg pochodził z Nowej Zelandii (tam podczas trasy spotkali go muzycy U2), w utworze przywołano obraz wulkanicznego wzgórza One Tree Hill, które Bono zobaczył w Auckland właśnie dzięki Carrollowi.
Exit
Piosenka opowiada o ogarniętym obsesją mordercy, a została zainspirowana powieścią Pieśń kata Normana Mailera. Sam Bono charakteryzuje ją słowami "mroczne piękno", które - jak twierdzi słychać na przykład w utworach Nicka Cave'a. Niestety, utwór stał się także inspiracją dla prawdziwego zabójcy, Robert Johna Bardo, który zamordował amerykańską aktorkę Rebecę Schaffer.
Mothers Of The Disappeared
Tytułowe "matki zaginionych" to matki dzieci, które przeciwstawiły się zamachowi stanu w Argentynie w 1976 roku (Asociacion Madres de Plaza de Mayo). Kobiety spotykają się każdego tygodnia, by uczcić pamięć ofiar tak zwanej Brudnej Wojny, prowadzonej przez argentyńską juntę wojskową pod wodzą Jorge Videli po obaleniu prezydent Izabeli Peron. Wojna zakończyła się w 1983 roku po przegranej potyczce z Brytyjczykami o Falklandy. Szacuje się, że w jej trakcie porwano i prawdopodobnie zamordowano od 9 do 30 tysięcy partyzantów i przeciwników dyktatury.

U2 - Rattle And Hum
Island/Jugoton U27 Yugoslavia
1988
****
Bono (vocals, guitar, harmonica), The Edge (guitar, piano), Adam Clayton (bass guitar), Larry Mullen Jr (drums).
Produced by Jimmy Iovine
Side 1:
1.Helter Skelter* (Lennon/McCartney)
2.Van Diemen's Land
3.Desire
4.Hawkmoon 269
Side 2:
1.All Along The Watchtower*(Dylan)
2.I Still Haven't Found What I'm Looking For
3.Freedom For My People* (Magee, Robinson, Mabins)
4.Silver And Gold
5.Pride (In The Name Of Love)
Side 3:
1.Angel Of Harlem
2.Love Rescue Me* (Dylan, U2, Bono)
3.When Love Comes To Town
4.Heartland
Side 4:
1.God Part II
2.The Star Spangled Banner* (trad.)
3.Bullet The Blue Sky
4.All I Want Is You
All songs written by: U2, Bono, except*









Recenzja: Tylko Rock 4/1991
Autor: Wiesław Weiss

"Rattle And Hum" to dzieło fanów rocka. Dziwne, prawda? Gwiazdy rocka nie przyznają sie przecież do kibicowania artystom, których kiedyś uwielbiały.
Zaskakujące wyznanie - jego autorem jest oczywiście Bono - i zaskakujący album. Rattle And Hum - Szczęk i warkot - to dźwiękowy zapis jednej z wypraw U2 do Stanów Zjednoczonych (w 1987 roku) - w poszukiwaniu źródeł rocka i własnej muzyki. Są tu nagrania z koncertów i ze studia. Są wielkie przeboje mistrzów, jak Helter Skelter The Beatles i All Along The Watchtower Boba Dylana. Są nowe wersje starszych piosenek kwartetu, choćby Pride, I Still Haven't Found Looking For i Bullet The Blue Sky. Są też piosenki premierowe, a każda jest swoistym hołdem: Angel Of Harlem dla Billie Holiday, When The Love Comes To Town dla B.B. Kinga (zaproszonego do udziału w nagraniu), Desire dla Bo Diddleya, Love Rescue Me dla Boba Dylana (współautora tekstu, także zaproszonego do studia), God Part 2 dla Johna Lennona. I tak dalej.
Bono wyjaśniał: Dla nas był to znowu powrót do punktu wyjścia. Do momentu, gdy byliśmy marnym, garażowym zespołem o repertuarze składającym się ze standardów i imitacji.
Dodawał też jednak: To bardzo dobry album. Nie ma na nim ani jednej słabej piosenki. Każda przewyższa wszystko, co zrobiliśmy do tej pory. I trudno nie zgodzić sie z tą oceną.
A jednak część wielbicieli wzgardziła albumem Rattle And Hum i filmem o tym samym tytule. U2 odbierano bowiem jako zespół, który mówi donośnym, własnym głosem. I mam nadzieję, że go nie utracił.

Recenzja: Teraz Rock 1/2003
Autor: Borys Dejnarowicz

Sporo, oj sporo dzieje się na tych dwóch połączonych ze sobą longplayach. Szkopuł w tym,że nie zawsze dzieje się dobrze. Ale po kolei. Rattle And Hum to rodzaj ścieżki dźwiękowej do filmu dokumentalnego zrealizowanego podczas amerykańskiej wyprawy U2. Samego filmu nie zwykło się oceniać zbyt wysoko, podobnie jak i albumu z muzyką. Dlaczego? Bo panuje tu potworny rozgardiasz, czego efektem jest brak spójności i wrażenie sporej przypadkowości.
Program złożony został z nagrań koncertowych, przeróbek klasyki rocka oraz premierowych, studyjnych numerów. Takie merytoryczne przemieszanie przeradza się nieraz w chaos i tak też jest na Rattle And Hum.
Zacznijmy od przeróbek. Ich ofiarami stali sie tu Beatlesi, Bob Dylan i Jimi Hendrix. Osobiście jestem przeciwnikiem wszelkiego przerabiania czegokolwiek, co wyszło spod pióra Fab Four, więc chyba zrozumiałe, że nie przekonuje mnie zawarta tu wersja McCartneyowskiego Helter Skelter (a i God Part 2, odpowiedź na God Johna Lennona, wielu uznało za profanację pierwowzoru). Dylan sponiewierany został przez Irlandczyków w All Along The Watchtower, choć utwór odczytali oni bardziej po hendrixowsku. Co się tyczy zaś samego Hendrixa, mierzi mnie odrobinę odtworzenie z taśmy kultowego Star Spangled Banner ręki Mistrza przed - czaderską skądinąd - koncertową wersją Bullet The Blue Sky. Ale oczywiście, przekomarzam się, bo fakt sięgnięcia po te, nie inne kompozycje, z pewnością świadczy o chęci spłacenia długu mistrzom rockowej sztuki. Z nowego, studyjnego materiału bije chwilami niemoc twórcza i łatwo zauważyć poważny kryzys, polegający pewnie na utknięciu w bezpiecznej niszy brzmieniowo-klimatycznej. Weźmy na przykład Van Diemen's Land, tylko w samym arpeggio gitary i śpiewem The Edge'a. Naprawdę nic to wielkiego, w dodatku urywa się jakby w połowie. Zupełnie bez pomysłu. Hawkmoon 269, i mam te same zastrzeżenia. Trochę wije nudą z tych kawałków, powielających wcześniej wyeksploatowane patenty. Nie do końca udały się koncertowe wersje własnych przebojów (I Still Haven't Found What I'm Looking For, z towarzyszeniem śpiewaków gospel, czy to luźne jamowanie w środku Pride).
Z drugiej strony nie sposób odmówić czaru tak fajnym piosenkom, jak rock'nrollowe Desire. Lub choćby Angel Of Harlem i All I Want Is You (odpowiednio: z towarzyszeniem sekcji dętej i smyczkowej).
Ale ogólny obraz Rattle And Hum pozostawia wiele, wiele do życzenia.

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 3(5)/2009
Autor: Grzesiek Kszczotek

To oczywiście rodzaj ścieżki dźwiękowej do filmu Phila Joanou pod tym samym tytułem. Nagrania koncertowe mieszają się (czasem) z krótkimi wypowiedziami muzyków (końcówka Van Diemen's Land, w której na długie pytanie dziennikarza jeden z nich odpowiada krótko: Nie wiem), przeróbkami, a także kompozycjami zupełnie premierowymi. I wszystko to tworzy naprawsę fajną, wciągającą, pełną zaskakujących momentów (nie tylko dla kogoś, kto słucha tego materiału po raz pierwszy) całość.
Wykrzyczane, koncertowe Helter Skelter Beatlesów. Łagodne, przesiąknięte jakąś zadumą Van Diemen's Land (zaśpiewane przez twórcę, The Edge'a). Rozkręcające się, pełne rock'n'rollowej siły Desire. Bardzo amerykańsko brzmiące, transowo-psychodelizujące Hawkmoon 269. Wszystkie świetnie wprowadzają w klimat jakby muzyki drogi. A koncertowa klamra w postaci dylanowskiego All Along The Watchtower, zagranego z uroczym rzężeniem gitary i cudownie zaśpiewanego przez zachrypiałego Bono nie pozostawia żadnych wątpliwości co do oceny pierwszej części płyty. A dalej jest jeszcze lepiej. Koncertowe wersje I Still Haven't Found What I'm Looking For z udziałem chóru gospel (z nowojorskiego Madison Square Garden, z 28 września 1987) czy Pride (In The Name Of Love) ze swobodnym jamowaniem gdzieś w środku (z McNichols Arena w Denver w Kolorado z 8 listopada 1987) naprawdę na długo pozostają w pamięci. A jest jeszcze jakże amerykański Angel Of Harlem, dedykowany słynnej jazzowej wokalistce Billie Holiday (sekcja instrumentów dętych pierwsza klasa!). Jest zadziorne bluesisko When Love Comes To Town z gościnnym udziałem mistrza bluesowej gitary B.B. Kinga. I brzmi to tak, jakby Bono i The Edge wraz z kolegami nic innego nie robili poza graniem tego rodzaju muzyki. A skoro mowa o gościach... Na Rattle And Hum oprócz utworu Boba Dylana mamy też i jego wokalne wsparcie. W długiej na sześć i pół minuty balladzie Love Rescue Me słynny bard wspomaga Bono w refrenie (słowa napisali razem).
Dziegciu trochę? Odrobinę zamieszania wywołał God Part 2, będący oczywistym nawiązaniem do Lennonowskiego God. Ciekawostką jest na pewno basowy motyw Adama Claytona, wykorzystany później na płycie Achtung Baby. Granie w Stanach i umieszczanie na płycie hymnu Star Spangled Banner w wersji Jimiego Hendrixa z Woodstock też wywołało u niektórych dość mieszane odczucia. Ale o wszystkim zapominamy przy koncertowej uczcie, jaką U2 zgotowało publiczności na Sun Devill Stadium w Tempe w Arizonie 20 grudnia 1987. Umieszczona tu wersja Bullet The Blue Sky z tego występu skłania do postawienia pytania: dlaczego U2 ma w swoim dorobku tylko jedną płytę w całości koncertową? I dlaczego zabrakło tu znanego z wersji filmowej Rattle And Hum wspaniałego wykonania Sunday Bloody Sunday z koncertu w Denver?
Mniejsza o to. Kończący wszystko All I Want Is You cudownie rozleniwia (za smyczkowe delikatne szaleństwa w tle niejaki Van Dyke Parks powinien dostać od nich medal). I to w taki sposób, że zapominamy i o Sunday... i o całym Bożym świecie.


U2 - Achtung Baby
Island Records 212 110 Germany
1991
*****
Bono (vocals, guitar), The Edge (guitar, keyboards), Adam Clayton (bass guitar), Larry Mullen Jr (drums).
Producer: Daniel Lanois, Brian Eno
Side One:
1.ZOO Station
2.Even Better Than The Real Thing
3.One
4.Until The End Of The World
5.Who's Gonna Ride Your Wild Horses
6.So Cruel
Side Two:
1.The Fly
2.Mysterious Ways
3.Tryin' To Throw Your Arms Around The World
4.Ultra Violet (Light My Way)
5.Acrobat
6.Love Is Blindness
Written by: U2






Recenzja: Teraz Rock 1/2003
Autor: Borys Dejnarowicz

Bono, The Edge, Clayton i Mullen zreflektowali się z pewnością, że warunkiem kontynuowania logicznego postępu w latach dziewięćdziesiątych musi być diametralna zmiana oblicza. Pod tym względem Achtung Baby jest najbardziej rewolucyjnym dziełem U2. Nic prawie nie zostało po przesyconych uduchowioną atmosferą kompozycjach z The Joshua Tree.
Na miarę nowej dekady Eno i Lanois wymyślają dla U2 nowe brzmienie. Hałaśliwe, przesterowane i eksperymentalne. Jeśli Rattle And Hum było hołdem dla amerykańskich korzeni grupy, to Achtung Baby jest próbą sprawdzenia, jak wiele zespół zawdzięcza europejskiej nowej fali (spod znaku berlińskiej trylogii Bowiego) i brytyjskim jazgotliwym gitarom. Fascynujące to doprawdy, za jednym zamachem odwrócić wszystko do góry nogami. Ale powiodło się.
Cuda produkcyjne Briana i Daniela swoją drogą, ale na Achtung Baby raz jeszcze (niestety, ostatni) górę nad efektami biorą same piosenki.. Jakość materiału przygotowanego na ten album zadziwia, tym bardziej że szerokie to spektrum stylistyczne. Futurystyczny klimat rewelacyjnego ZOO Station wprowadza nas w świat mechanicznych, sterowanych i sztucznych uczuć. Nowoczesnych metropolii i nocnych wypadów do dyskotek. W szokującym Ever Better Than The Real Thing Bono przeistacza się z medytującego poety, w przewodnika po niepewnym świecie błyszczących reflektorów. Wibrujące brzęczenie gitar nagle otwiera przed U2 perspektywy, których wcześniej po prostu nie było... Panowie idealnie wyważyli dawkę elektronicznych odjazdów. Świeżość... tak to sie nazywa.
A nawiązania do lamentujących ballad z lat osiemdziesiątych w postaci One, So Cruel czy Ultra Violet nadają tej całej przemianie sens. Właśnie dzięki tym ledwie zauważalnym punktom stycznym Achtung Baby jest naprawdę pełnoprawnym następcą The Joshua Tree.
Potem znów dawka podniecających, tanecznych rytmów i nawarstwionych sprzężeń w The Fly. I przecież nie wspomnialem jeszcze o falującym Who's Gonna Ride Your Wild Horses, zwłaszcza zaś o zabójczo chwytliwym riffie Mysterious Ways. Cudownie zmasakrowana to płyta, jakby desperacki rzut przed siebie, niesamowicie ryzykowny i tym bardziej godny podziwu. Wspaniałe, ostatnie wielkie osiągnięcie w dorobku zespołu.

Recenzja: Teraz Rock Kolekcja 3(5)/2009
Autor: Bartek Koziczyński

Urywany, zgrzytliwy riff z elektroniczną puentą. Głeboki, trochę przesterowany bas. Suche, metaliczne brzmienie perkusji z podczepionym na drugim planie industrialnym beatem. Zniekształcony śpiew, a chwilami zamiast śpiewu jakieś rytmiczne podgadywanie... Otwierający płytę utwór, Zoo Station, został pomyślany tak, aby wywrócić nasze wyobrażenia o U2. I w 1991 roku wywrócił. Zwłaszcza po korzenno-rock'nrollowym Rattle And Hum.
Teoretycznie można było wytoczyć oskarżenia o zdradę. W momencie premiery mało kto jednak myślał w tych kategoriach. Żeby w pełni zrozumieć ten album, trzeba się cofnąć o 20 lat. Do czasu, gdy z dnia na dzień zniknął podział cywilizacji zachodniej. W całym szeregu zmian nowy styl U2 wydawał się jak najbardziej naturalny. Zwłaszcza że artyści zadbali o symboliczny wymiar sprawy. Nagłośniono fakt, że album powstawał w Berlinie, oprawa graficzna i teledyski garściami czerpały z atmosfery jednoczącego się miasta, była też odpowiednia tematyka tekstów. Ze wspomnianym dworcem Zoo na czele.
Nikt nie sięgał po kamień także dlatego, że muzyka po prostu wciąga. Mimo aranżacyjnej chropowatości, czegoś nerwowego w rytmie i nie oczywistych melodii, tkwi w niej hipnotyczny urok. Adam Clayton należał do wewnątrzzespołowej frakcji, która sprzeciwiała się eksperymentom (jastrzębie to Bono i The Edge). A jednak najważniejszy wydaje sie tu jego bas. Wszystko pulsuje, w sposób wcześniej u U2 niespotykany (chwilami z autorskim przetworzeniem modnej wówczas sceny manchesterskiej ( Even Better Than The Real Thing, Mysterious Ways). Równie nie spotykane są rytmy perkusyjne (So Cruel to już R&B!). Zmieniła sie też praca gitarowa. O ile The Edge tka od czasu do czasu swoje charakterystyczne przestrzenne partie (najbardziej tradycyjny w zestawie Who's Gonna Ride Your Wild Horses), to częściej woli przygrzmocić riffem, najlepiej dziwnie przesterowanym (The Fly). Wiele utworów zaczyna się od elektronicznych odgłosów, rozmaite sztuczne podbarwienia słychać też w tle... Z tej niemal stuprocentowej porcji przebojów tylko One wypada omówić osobno, jako oddzielny byt. Ze względu choćby na użycie gitary akustycznej i nienowocześnie brzmiących instrumentów klawiszowych - w połączeniu z poruszającym tekstem składają się na arcydzieło.
Pomijając ten fragment, z pewnością nie jest to najpiękniejsza, najbardziej przystępna płyta w dyskografii zespołu. Ale być może jest najważniejsza. Jej znaczenie nie wynika z perfekcyjnego doszlifowania stylu, jak było w przypadku The Joshua Tree. Na Achtung Baby nastąpiła jego kompletna dekonstrukcja i udane złożenie na nowo. Niewiele kapel z ugruntowaną pozycją na rynku gotowych jest na ryzyko, tak odważnych. A co z tego wynikło potem... to już inna historia.

Zoo Station
Polakom akurat nie trzeba tłumaczyć, czym jest dworzec Zoo. Przez lata był to przystanek dla pociągów przyjeżdżających z naszego kraju. Słynny także z narkomańskiej powieści i filmu Dzieci z dworca Zoo. Bono inspirował się jednak wcześniejszą historią. Ucieczką zwierząt po zbombardowaniu w trakcie II wojny światowej muru ogrodu zoologicznego, od którego stacja wzięła nazwę. Rzecz nagrano w Dublinie, jako jedną z ostatnich, z konkretnym założeniem: Na otwarcie, niczym zwierzęta wyrywające się z klatki...
Even Better Than The Real Thing
To z kolei jeden z utworów najstarszych, riff sięga czasów Rattle And Hum. Pierwsze nagrania powstały w trakcie sesji Desire, potem usiłowali coś z tym zrobić w Berlinie, ale skończyli dopiero na drugim etapie w Irlandii. Utwór nosił tytuł "The Real Thing", dość głupi - opowiadał Bono. Z nowym spojrzeniem nazwaliśmy go więc "Even Better Than The Real Thing. Ludzie żyją teraz w ten sposób. Nie szukają już prawdy. Szukają prawdziwych doświadczeń, żyją chwilą. W takich czasach żyjemy, w kulturze rave... Wpływy rave słychać trochę w muzyce.
One
Najważniejsza kompozycja na płycie - nie tylko z powodu niezwykłego uroku, ale i faktu, że przełamała twórczy impas w trakcie nagrywania. Pomysł muzyczny wyszedł od The Edge'a, który pracował nad Ultra Violet (Light My Way) i został poproszony przez Daniela Lanois o osobne zagranie poszczególnych partii. Jedna z nich, na gitarze akustycznej, przerodziła się w spontaniczny jam, z błyskawicznie wymyślonym tekstem. Dalajlama poprosił nas o udział w festiwalu znanym Oneness - opowiada Bono o genezie słów. Kocham go i szanuję, ale w tej imprezie było coś w stylu hipisowskiego "złapmy się za rączki". Podziwiam tybetańskie wyrzeczenie sie przemocy, jednak ten festiwal do mnie nie przemawiał. Odesłałem mu więc notatkę ze słowami "One - but not the same".
Until The End Of The World
Zbieżność tytułu z filmem Wima Wendersa (1991) nieprzypadkowa. Piosenka powstała na zamówienie niemieckiego reżysera i trafiła na soundtrack. Ten film pozornie opowiada o percepcji, wizji, o naszym postrzeganiu świata - mówi Bono. Jego metaforą jest jednak ślepota, podobnie jak w "Love Is Blindness".
Who's Gonna Ride Your Wild Horses
Numer zmiksowany przez Steve'a Lillywhite'a, co wyraźnie podkreślono w opisie. Steve wyciągnął z tego dżwiękowe uderzenie - twierdzi Bono. Zaczęło się od rzeczy przypominających Scotta Walkera, ale czuliśmy, że wszystkiego jest tu za dużo. Danielowi z kolei wydawało się, że ostateczny rezultat jest zbyt surowy. Czuję, że nie dopracowaliśmy tej piosenki odpowiedzio w studiu, za szybko napisałem tekst. Zrobiliśmy jednak inną wersję, wydaną na singlu, i jest znacznie lepsza.
So Cruel
Utwór z pozoru tradycyjny, choć jednak sporo tu namieszano. Konkretnie namieszał inżynier dżwięku, Mark "Flood" Ellis: Ważne, co zrobiliśmy tu z rytmem. Punktem wyjścia był prosty podkład. W studiu zmanipulowaliśmy jednak linię basu tak, by podkreślić jej najważniejsze aspekty. Zaowocowało to wyjątkowym klimatem, zazębiło się z piosenką. To jedyny utwór, w którym dostępna nam technologia była kluczowa dla końcowego efektu.
The Fly
Podobnie jak w Zoo Station, piosenka powstała w Irlandii - punktem wyjścia był utwór Lady With The Spinning Head (dostępny na stronie B singla). Riff zagrany przez Edge'a zainspirował Bono do napisania tekstu: Brzmienie gitary było dosłownie jak mucha, która wtargnęła do twojego mózgu i tam bzyczała... Stąd już tylko krok do Pana Muchy, jednego z wvcieleń wokalisty podczas Zoo TV. W tekście wypowiada się bardzo interesująca postać - mówi Bono. Pomyślałem, że mogę coś z nią zrobić, zwłaszcza na żywo, bo krążyły plotki o mojej megalomanii... Pomyślałem: coż, dam wam megalomaniaka. Proszę bardzo! Cecha charakterystyczna: okluary z lat 70., wręczone przez odpowiedzialnego za stylizację zespołu Fintana Fitzgeralda.
Mysterious Ways
Jeden z utworów, o które toczyły się w Berlinie największe boje. Zwłaszcza między Danielem Lanois i Bono - świadkowie wspominają, że podczas rejestracji wokalnych omal nie doszło do rękoczynów. Zbawienny okazał się nagrany na poczekaniu One. Dopiero potem praca nad kawałkiem o facecie mającym w życiu bardzo mało albo wcale romansu poszła gładko. Numer kojarzy się dziś z tańcem brzucha wykonywanym na żywo podczas tras koncertowych. Tancerka Morleigh Steinberg została później małżonką The Edge'a.
Tryin' To Throw Your Arms Aruound The World
W podziękowaniach: knajpa The Flaming Coloseus, z Los Angeles. Zespół przeżył tam okres alkoholowego szaleństwa podczas nagrywania Rattle And Hum. Bono przyznaje: To utwór o pijackiej ambicji.
Ultraviolet (Light My Way)
Kolejna rzecz skomponowana przy okazji Lady With The Spinning Head. Ciekawostka: w okolicach trzeciej minuty Larry upuścił pałeczkę, pomyłkę zostawiono (perkusista nie był decyzją kolegów zachwycony). Pod względem tekstowym zwraca uwagę częste użycie słowa "baby", które nie pasowało do Bono, jakiego znaliśmy. Było na ten temat dużo dyskusji i dużo śmiechu - wspomina Flood. Mniej chodziło o polityczną poprzwność, raczej czy uda mu się nie zebrać cięgów za tekst " baby baby baby/ baby baby baby"...
Acrobat
Myślę, że słowa "Don't let the bastards grind you down" to oddanie ciosu dziennikarzom - mówi Gavin Friday i chyba można mu wierzyć. To przyjaciel i powiernik Bono.
Love Is Blindness
Jedna z wcześniejszych kompozycji, z czasów trasy Rattle And Hum. To coś zupełnie z innej beczki - opowiada wokalista w książce Bono o Bono. I zwraca uwagę na partię gitary, według niego niemal modlitewną. Dociskałem go i dociskałem, a on wycinał, aż struny pękły. Pod koniec słychać to wyraźnie. Wygląda na to. że w środku łkał, a na zewnątrz pogrążył się w szaleństwie.